Przez ostatnich kilka lat unikałam wszystkich seriali telewizyjnych – nawet tych, które dyrygowały całymi społecznościami w Internecie. Czy to było Warsaw Shore, czy doktor House, czy nawet nowy odcinek Familiady – nie podejmowałam się obejrzenia chociażby czołówki. Wszyscy wokół zachęcali do zainteresowania się jakimś tytułem, znajomi jarali się wychodzeniem nowych sezonów czy odcinków, ludzie na Facebooku i Twitterze dzielili się wrażeniami po obejrzeniu każdego epizodu, takiego malutkiego fragmentu fabuły. A mi tak bardzo szkoda było na to czasu.
Tymczasem coraz trudniejszym stawało się znalezienie czegoś pełnometrażowego do obejrzenia. Nie zliczę, ile razy poszukiwałam na IMDBie filmu na piątkowy wieczór i kiedy już przeczytałam opis, który mnie zupełnie zachęcił, nagle okazywało się, że dotyczy on całej serii i zirytowana rezygnowałam. Życie jest takie krótkie – jak mogłabym poświęcić te kilkadziesiąt godzin na jedną historię? Na niekończące się śledzenie losów bohaterów, gdzie z powodu braku ograniczenia czasowego roztrząsany będzie każdy jeden dialog a wątki będą ciągnęły się w nieskończoność?
Martwię się czasem, że filmów pełnometrażowych będących jedną całością będzie z czasem powstawać coraz mniej. Teraz z jednej opowieści książkowej tworzy się co najmniej trylogię filmową. Jeśli jeszcze poszczególne części są zamkniętymi fabularnie historiami (jak pierwsze pięć Harry’ego Pottera), to nie ma z tym problemu. Kiedy jednak jeden Hobbit dzieli się na cztery długie filmy, coś zaczyna robić się nie w porządku.
Co do samego Hobbita – chyba zaliczam się do tej nielicznej grupy osób, które nie zamierzają oglądać poszczególnych „odcinków” na bieżąco, tylko liczą na to, że cała historia się kiedyś skończy i będą mogły po ludzku zrobić sobie w domu maraton filmowy albo iść na taki do kina. Naprawdę, nie lubię rozstawać się z fabułą w jednym z momentów kulminacyjnych. To mi się kojarzy z wybrakowanymi seriami książek w małych bibliotekach.
Jak się można łatwo domyślić, jest to też powód, dla którego przez ostatnie kilka lat unikałam wszelkich seriali.
Jeszcze w gimnazjum potrafiłam dzielnie siedzieć przed telewizorem – czy to Lost, czy the 4400, czy Prison Break, czy Supernatural. Co tydzień oglądałam ten jeden odcinek i za każdym kolejnym czułam się, jakbym musiała poznawać historię zupełnie na nowo. Mam słabą pamięć i po siedmiu dniach wyczekiwania ledwo pamiętałam, o czym traktuje fabuła i kto jest głównym bohaterem. Jeszcze ciekawiej było, jeśli tydzień wcześniej zdarzyło mi się pominąć jakiś epizod. Chociaż nie – często okazywało się, że akcja nadal znajdowała się w tym samym punkcie, w którym ją pozostawiłam – doszła tylko jakaś nieistotna postać lub bohaterowie przeżyli jakąś poboczną przygodę.
I właśnie: kolejnym powodem, dla którego unikałam seriali było to, że wszystko wydawało mi się takie ciągnące się w nieskończoność. Nudziłam się, kiedy musiałam słuchać zupełnie niewnoszących niczego do historii wypowiedzi – takich jedynie marnujących mój czas. Być może poznawałam w ten sposób trochę lepiej bohaterów, ale wciąż wydawało mi się to zbędnym elementem fabuły. Poza tym moja pamięć nie była jeszcze na tyle beznadziejna, aby znosić ze spokojem powtarzające się retrospekcje i powtórki akcji.
Kiedy w okolicach 2008-9 roku udało mi się zdobyć połączenie z Internetem, zaczęłam oglądać seriale całymi sezonami. Zamiast czekać okrągły tydzień, aż coś „wyjdzie” na Polsacie, oglądałam nawet po kilkanaście odcinków pod rząd. Zabrałam się wtedy za Tajemnice Smallville. I poległam. Choć fabułę oceniałam wtedy jako naprawdę ciekawą, nie doszłam nawet do środkowego sezonu, zanim wyczerpałam swoje pokłady nerwów. Przeszkadzało mi to, że ciągle muszę słuchać podobnych dialogów, wgłębiać się w poboczne wątki i analizować wydarzenia, które ani nie były istotne, ani ciekawe.
Potem przerzuciłam się na anime, w przypadku których odcinek zachęcał zredukowaną długością, a nietypowa kreska pozwalała w razie czego skupić się na czymś innym. Niektóre serie pochłaniałam z radością w parę dni – chociażby Death Note, które chyba zawsze będę uznawała za mistrzostwo gatunku. Z innych musiałam rezygnować z powodu nadmiaru filerów, czyli odcinków „zapychaczy”, które twórcy produkowali w niedopuszczalnym nadmiarze. Byłam i jestem wymagającym widzem – szkoda mi czasu na coś, co tylko mi go marnuje. Na przykład na Bleacha.
Później i anime mi się znudziło. Miałam wrażenie, że wszystkie fajniejsze serie zostały juz przeze mnie obejrzane, więc nie ma co tracić czasu na średniaki. W klasie maturalnej nie oglądałam już w sumie niczego.
Powrót do seriali nastąpił przez okoliczność. Tuż przed końcem roku koleżanka namówiła mnie, abym obejrzała Sherlocka. Jakoś niespecjalnie mnie to pociągało (a maniakalny fandom dodatkowo odrzucał), ale musiałam trochę odpocząć od bardziej aktywnych umysłowo rozrywek. Mój laptop niestety nie współpracował z większością gier, więc postawiłam na zwykłe obejrzenie czegoś. A że lista filmów „plan to watch” świeciła pustkami, włączyłam Sherlocka.
Szczerze mówiąc, fabuła mnie nie wciągnęła od razu. Do końca też nie mogłam się przekonać do głównego bohatera, który wykreowany został w sposób dość pretensjonalny a przez co – dla mnie – groteskowy. Nie podobała mi się „pseudogeniuszowatość” jego przemyśleń. Ktoś nosi sweter wyglądający na niewygodny, to znaczy że dostał go od babci, czyli miał niedawno urodziny, itp. To takie logiczne. Nie czytałam pierwowzoru, więc nie wiem, na ile fabuła zwraca się w jego stronę – mnie jednak nie przekonała.
Urzekła mnie za to jakość wykonania. To jest naprawdę serial i oni mają TAKIE kamery?! Czołówka wyglądała prześlicznie a kadry rozplanowane były z prawdziwie artystyczną wizją. Montaż wykonany był nieskazitelnie, wręcz idealnie, a sam rytm akcji dopasowany był tak, aby nawet prawdziwy hejter nie mrugnął do końca odcinka.
Sherlock stał się jednak dość przystępną wymówką, aby spojrzeć na seriale z innej strony. Nie jak na rozciągnięty w czasie film a jak na dłuższą opowieść, której z pewnością nie dałoby się zamknąć w 90 minutach; jak na coś, czego wcale nie trzeba unikać.
Miałam ostatnio taki nieproduktywny tydzień, w którym po prostu nie mogłam zabrać się za nic twórczego. Ponieważ nie da się samą nauką (a przynajmniej ja nie potrafię), musiałam znaleźć jakiś sposób, aby nie zmarnować czasu na gapienie się w facebookową ścianę. Otoczenie jednak wysyłało wyraźne sygnały, abym obejrzała Grę o Tron i tak też zrobiłam. Ten tytuł zdecydowanie mnie nie zawiódł. Żałuję tylko, że nie sięgnęłam najpierw po książkę.
W każdym razie – serial ten zaproponował z pozoru typowy fantastyczny świat osadzony w realiach średniowiecznych. Brzmi mało interesująco, ale szybko się przekonałam, że tło akcji pozostało tylko tłem. Natomiast tym, na czym trzeba było się skupić, byli bohaterowie. Dawno nie natrafiłam wśród dzieł kultury na zbiorowisko równie różnorodnych i jednocześnie specyficznych postaci. Dzięki temu, że przedstawiane były one po kolei (a nie chamsko wszystkie na raz, atakując moją biedną pamięć), ich indywidualizm dało się dokładnie zapamiętać i się do niego przyzwyczaić. Właśnie dzięki nim, fabuła była tak bogata, że po raz pierwszy nie narzekałam na nadmiar odcinków. Właściwie to miałam włączyć tylko jeden pierwszy, a przypadkiem wchłonęłam trzy sezony. Zdarza się i tak.
Powiedziałabym, że zmieniło się moje zdanie odnośnie seriali, ale to nie do końca prawda. To seriale ewoluowały, przystosowując się do bardziej wymagającego widza. Zamiast ładować półgodzinną powtórkę i bombardować retrospekcjami, witają piękną czołówka i częstują wieloaspektową akcją. Bohaterowie są myślącymi istotami ze swoimi aspiracjami i planami – a nie czarno-białymi archetypami. Całość mieści się w wysokobudżetowej scenerii, na którą można się patrzeć jak na dzieła sztuki.
Mam wrażenie, że obecnie seriale starają się przybliżyć środkami formalnymi do literatury. Kiedyś uważałam, że prawdziwym mistrzostwem jest umieszczenie jak największego przekazu w jak najmniejszej formie (fascynowały mnie na przykład króciutkie animacje poklatkowe). Teraz zaczynam się przekonywać, że tym, co chcę dostawać jako odbiorca kultury jest utrzymanie jak największego wrażenia przez jak najdłuższy czas. Jak to co oferują książki, gry – i seriale.
Póki co, nie zamierzam w ciągu najbliższych tygodni rozpoczynać oglądania jakiegoś nowego tytułu. Sezon czwarty Gry o Tron też sobie poczeka – boję się, że jak dogonię „regularnych widzów”, to nastanie koniec świata. Sesja się zbliża, a dobra fabuła wciąga widza na dłuższą chwilę niż czas trwania odcinka. W wakacje pewnie będę miała wystarczająco dużo czasu podczas tej ambitnej czynności ukrywania się przed słońcem, aby włączyć sobie jakąś serię. Zwłaszcza, jeśli nadal będzie brakować interesujących filmów pełnometrażowych.