Ostatni weekend spędziłam na Pyrkonie w Poznaniu. Na wszelki wypadek powinnam napisać, że Pyrkon jest największym w Polsce festiwalem fantastyki i od lat cieszy się ogromną popularnością. Każdy, komu zdarza się jeździć na konwenty, z całą pewnością słyszał o tym wydarzeniu co najmniej kilka razy.
Mój wyjazd był bardzo spontaniczny – bilet na pociąg zakupiłam na trzy godziny przed odjazdem. Jakiś czas temu usłyszałam, że o wiele taniej jest jechać w tym kierunku ekspresem do Berlina na tak zwanym „bilecie relacyjnym”. Nie mam pojęcia, jak to działa, ale cenowo wyszło o jedną trzecią taniej niż zapłaciłabym jadąc zwykłym TLK. Tym razem, tak dla odmiany, kupowanie biletu przez Internet nie przyniosło żadnych problemów.
W pociągu było bardzo przyjemnie. Dużo miejsca, darmowa kawka w cenie biletu, przyjemne komunikaty spikera, dobra temperatura powietrza, spokojni współpasażerowie… A wszystkiemu towarzyszyły wspaniałe widoki zza okna. Jako osobę, która przez prawie całe życie była otoczona ze wszystkich stron górami i pagórkami, zawsze fascynowały mnie wielkie, otwarte przestrzenie. Z okna pociągu można było zobaczyć drzewa i pola poukładane według zupełnie standardowych w sztuce reguł kompozycji, w pewnym momencie zaczęły pojawiać się malownicze wsie, a czasem i ich odbicia w taflach jeziorek. Całości krajobrazu towarzyszyła wręcz idealna pogoda – słoneczna, ale nie upalna. Jedyne czego żałowałam to to, że nie mogłam na chwilę zatrzymać pojazdu, aby móc jakkolwiek uwiecznić to, co widziałam.
Kiedy wyszłam z pociągu, wydawało mi się, jakbym przez przypadek otworzyła drzwi do innego świata. Pogoda stała się deszczowa i smutna, a wszystko wokół wydawało się aż nieprawdopodobnie czarno-białe. Z niewiadomej przyczyny mój telefon nie był w stanie pokazać mi trasy na Targi Poznańskie. Uznałam więc, że obiorę kierunek „do przodu”, aby wydostać się jakoś z dworca. O dziwo wyszłam prosto na budynek conplace’u. Weszłam przez dużą i niezbyt oznakowaną bramę i zaczęłam szukać punktu z akredytacją. Okazało się, że obok Pyrkonu mają miejsce również jakieś Targi Medyczne i idąc za dziwnie małą jak na konwent grupką ludzi trafiłam nie tam, gdzie trzeba. Kiedy wreszcie odnalazłam jeden z budynków zarezerwowanych dla Pyrkonu, dowiedziałam się, że akredytacji mam szukać gdzie indziej, a tutaj nie powinnam mieć wstępu.
Dopiero kolejny budynek okazał się wejściem na Pyrkon. Wyszłam nim, aby stanąć w Kolejkonie. Stałam tak kilkadziesiąt minut czytając wszystkie nekrologi (dla nieobecnych: kartki z informacjami miały obramowania i typografię charakterystyczne dla tego typu ogłoszeń), które organizacja bądź gżdacze umieścili na ścianach. Dowiedziałam się z nich między innymi tego, że jak zgubię plakietkę, to muszę zapłacić ponownie za wejściówkę, ponieważ nikt nigdzie nie zapisze mojego nazwiska jako osoby „opłaconej”. Trochę nieprzyjemnie to dla mnie brzmiało – nawet jeśli wszystkich materiałów konwentowych strzegłam zawsze jak oka w głowie i nigdy nie zgubiłam nawet wciśniętej do paczki ulotki.
Zapłaciłam, dostałam wejściówkę i dowiedziałam się, że po resztę akcesoriów mam pójść w prawo. Oznaczało to mniej więcej odwiedzenie kolejnego Kolejkonu. Jego koniec rozpylał się na zewnątrz, jednak po boku znajdował się stolik średnio zainteresowanych czymkolwiek gżdaczy. Dowiedziałam się od nich, że informatorów zabrakło, że nie dostanę planu imprezy, że po smycz mam się zgłosić do punktu akredytacji w innym budynku a rozkładowi imprezy mogę zrobić zdjęcie, jeśli uda mi się przepchać przez tłum oblegający stojącą obok tablicę.
Weszłam ponownie na tereny Targów, zastanawiając się, czy wrócić się po zwrot wejściówki, czy może latać jak głupia po punktach informacyjnych z nadzieją, że ktoś jeszcze będzie posiadał pakiet konwentowy. Druga opcja wydawała mi się bardziej logiczna. Przez kolejną godzinę usłyszałam od ponad tuzina osób, że informatorów zabrakło, że będą dodrukowane, że mam się zgłosić do innego punktu informacyjnego, ale jeszcze nie wiadomo, kiedy. W końcu jakiś gżdacz ofiarował się oddać mi skróconą wersję informatora. Znajdowała się w niej tabela programowa i mapka terenu, za to brak informacji o tym, kto prowadzi dany punkt programu i na czym on w ogóle będzie polegał. Lepsze były jednak często enigmatyczne tytuły atrakcji w takiej tabelce, niż machanie telefonem, aby złapał sieć po 3G.
Nadal byłam jednak zbyt poirytowana, aby skupić się na pozytywnych aspektach imprezy. Ludzi było zbyt wielu, a ich wspaniałe stroje stały się dla mnie gąszczem kolorowych krzaków, przez które nie sposób było się przebić. Stoiska oferowały mnóstwo artykułów, ale nic nie wydawało mi się warte kupienia. Szukałam jednej planszówki, jednak „ceny konwentowe” tym razem znacznie przebijały nie tyle allegrowe, co nawet regularne należności – w górę. Pierwszy panel, w którym chciałam wziąć udział, ominął mnie, kiedy latałam po punktach informacyjnych w poszukiwaniu kogokolwiek, kto podzieliłby się kawałkiem mapki i rozkładu. Kolejną atrakcję pominęłam, ponieważ drzwi na salę prelekcyjną pilnował gżdacz strażniczy, informując każdego wokół, że miejsc wewnątrz już nie ma.
Przy powyższym opisie zapomniałam o jednym, drobnym szczególe. Zaraz po wejściu na conplace, poza poszukiwaniami informatora, rozpoczęłam eksplorację przestrzeni w celu określenia lokalizacji szatni. Niestety żaden napotkany gżdacz nie posiadał informacji, gdzie tego typu obiekt się znajduje. Kiedy wreszcie jakimś cudem stanęłam przed ladą szatniową, dowiedziałam się, że wszystkie wieszaki są już zajęte i niestety będę musiała włączyć tryb ślimaka, co to nosi wszystko ze sobą. Jakąś dobę później dowiedziałam się, że były jeszcze dwie szatnie, z czego w jednej przez cały czas trwania konwentu wisiały tylko dwie kurtki, ale no nic. Czy ja powinnam wymagać od kogokolwiek podzielenia się tego typu wiedzą tajemną?
Nie posiadając jej wtedy, oddaliłam się od szatni i przypakiem natrafiłam na gżdacza posiadającego pęk smyczy konwentowych. Wzięłam od niego jedną sztukę i wreszcie mogłam umieścić plakietkę tam, gdzie jej miejsce. Kiedy innym razem zauważyłam gżdacza niosącego pudło paczek konwentowych i zapytałam, czy mogę z jednej skorzystać, nie doświadczyłam już podobnej hojności.
W sobotę rano udało mi się jakimś cudem wejść na jedną prelekcję. Dotyczyła ona przyszłości badań kosmicznych i była naprawdę ciekawa – zawierała dużo danych i informacji ze źródeł. Trudno się było jednak do końca skupić, kiedy sala była wypchana po brzegi konwentowiczami.
Po kilku godzinach od czasu mojego przyjazdu na Pyrkon organizatorom imprezy udało się aż wydrukować na A4 i nawet rozwiesić na tablicach informacyjnych znaczki z QR codem prowadzącym do harmonogramu konwentu. Był to mały krok dla gżdaczy, ale wielki krok dla konwentowiczów. Albo raczej odwrotnie.
Sobotni Pyrkon był naprawdę męczący. Na planszówkach było za głośno, aby móc się skupić na graniu, cały conplace był tak zatłoczony, że czasem miałam trudności z dostaniem się z jednego miejsca na drugie, a liczbie osób wręcz odpowiadała ilość materiału reklamowego poprzyczepianego do każdej możliwej powierzchni nieruchomej i ruchomej. Brakowało mi też tego, co do tej pory było dla mnie najważniejsze na konwentach – możliwości swobodnego pogadania z kimkolwiek. Pierwszy raz zrozumiałam, o co chodzi z ideą samotności w tłumie. Odczułam to tak mocno, że uznałam, że najwyższa pora wybyć na chwilę z miejsca konwentu i poznać miasto w którym się znajdowałam.
Poznań jest bardzo ładnym miejscem. Czułam się w nim jednak dość niepewnie. Nie łatwo było mi znaleźć miejsce, gdzie mogłabym kupić bilet na tramwaj, przejście na stare miasto było utrudnione przez roboty drogowe i brakowało mi bardzo drogowskazów mówiących, jak się dostać do obiektów atrakcyjnych turystycznie. Trochę żałowałam, że pogoda była deszczowa i smętna, bo Poznań zostawił we mnie wrażenie miasta szarego i smutnego. Nie mogłam jednak nie zwrócić uwagi na ciekawą architekturę, która wydawała się dla mnie czymś w rodzaju kłótni pomiędzy starymi budowlami z najprawdopodobniej historyzmu a obiektami współczesnymi, o nieregularnym kształcie i wykonanymi z nowoczesnych materiałów. Całość przestrzeni wydawała się mówić „odwiedź mnie kiedy indziej, dzisiaj mam zły dzień i robię gorsze wrażenie niż kiedykolwiek indziej!”.
Potem spędziłam kilka chwil w gronie dawno niewidzianych znajomych i na Pyrkonie znalazłam się ponownie dopiero późnym wieczorem. I ten właśnie późny, sobotni wieczór dla mnie stał się nieoficjalnym początkiem Pyrkonu.
Wchodząc na conplace, od niechcenia zapytałam, czy dodrukowano może informatory. Dowiedziałam się, że tak – jednak dostałam skróconą wersję skróconej wersji informatora. Kolorowej książeczki z opisami atrakcji i innymi fajnymi rzeczami już miałam nie zdobyć, czego nie jestem w stanie darować organizatorom konwentu.
W każdym razie, kiedy tylko zaczęło się robić ciemno i wszystkie grzeczne dzieci poszły spać, Pyrkon stał się naprawdę świetnym miejscem. To, co wcześniej było wysypiskiem ludzi i powierzchni reklamowych, zamieniło się w swobodne pole do własnej interpretacji. Zaczęły uwidaczniać się rzeczy śmieszne i pomysłowe – informacja o tym, że po planszówki nie przychodzi się watahami, radosny cosplay i „happeningi” cosplayerów nie zasłaniane już przez tłum… Ludzie też stali się jacyś tacy bardziej otwarci i swobodni. Na panelach dyskusyjnych wreszcie było gdzie usiąść a i z powodu mniejszej liczby uczestników, dało się normalnie partycypować. Na planszówkach było tyle wolnych stolików i gier, że nawet pojawiła się możliwość wyboru jednego i drugiego.
Noc na Pyrkonie była taka, jaka powinna być noc na konwencie. Żałowałam, że nie pomyślałam wcześniej, aby zapisać się na LARPy, ale mogę się założyć, że przy takiej frekwencji, listy były zapełnione jeszcze zanim w ogóle kupiłam bilet do Poznania. Do rana szczątki ludzi bawiły się przy muzyce puszczanej przez stoisko Antykonwentu Rafinerii. Z pierwszego piętra Pawilonu 7 widać było pozasłaniane foliami budowlanymi stoiska, zamknięte i opustoszałe. Conplace miał klimat, a z ludzi zostały tylko najsilniejsze jednostki.
Niedzielny ranek nie zburzył we mnie pozytywnego wrażenia. Wkurzające było jedynie to, że co chwila natykałam się na nowe nekrologi z informacjami o roszadach w harmonogramie. Około godziny 14, kiedy zaczynałam zmierzać w stronę dworca, ludzie ponownie zaczęli się tłoczyć – ja na szczęście pozostawiłam Pyrkon jeszcze zanim zdążył przypomnieć mi o sobotnim poranku.
Powrót do Gdańska okazał się dla mnie niespodziewaną przygodą.
Siedziałam sobie spokojnie na peronie piątym, kontemplując tablicę z rozkładem jazdy pociągów i zastanawiając się, czy zjeść dopiero co zakupionego batona wtedy czy dopiero po wsiąściu do wagonu. Wtem spostrzegłam, że zupełnie pomyliłam pociągi i o tej samej godzinie odjeżdża z tego peronu w moją stronę taki nieprzejeżdżający przez Gdańsk (choć jadący na Kołobrzeg; zawsze do Gdańska jechałam na Kołobrzeg). Według rozkładu, mój miał się pojawić na peronie 4B, więc szybko zabrałam się za poszukiwania tego dziwactwa. Tak się składa, że w Poznaniu część peronów wygląda normalnie, a część jest zintegrowana ze stojącą nad nimi galerią. Kiedy co sił w nogach wbiegłam do budynku, okazało się, że prowadzi on na perony do trzeciego. Czwarty minęłam po drodze a według jakiejś rozpiski to właśnie z niego miał odjechać mój pociąg. Wracając się, dotarł do mnie komunikat spikera, mówiący, że mój pociąg odjedzie z peronu piątego. Równie szybko wskoczyłam do przejścia podziemnego, co do stojącego na peronie piątym pociągu. Znalazłam się w wagonie 16, podczas gdy mój miał numer 23. Przeszłam wnętrzem do końca i okazało się, że po wagonie 22 nie ma już nic. Wróciłam się więc na początek i natrafiłam na lokomotywę. W ostatniej chwili zdążyłam się zorientować, że stoję w złym pojeździe i o dziwo jeszcze zdążyłam go opuścić.
Rzuciłam okiem na zegarek. 10-15 minut po planowym odjeździe mojego pociągu. Zrozumiałam, że minęło już za dużo czasu, mój transport uciekł i wszystko stracone. Akurat natrafiłam na konduktora, więc zapytałam go o pociąg do Gdyni. Odpowiedział, że pewnie już odjechał, jednak nie był w stanie wskazać, z którego peronu. Poczłapałam więc w stronę kas biletowych, aby opłacić przejazd czymkolwiek jadącym w moją stronę. Zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam, jak długi łańcuch ludzi wyczekiwał przed okienkiem z podobnymi zamiarami.
Wtedy poczułam wewnątrz siebie ostatni przebłysk nadziei. To się nie mogło tak skończyć. Ostatnia szansa, aby zrobić coś ze swoim życiem. Jeśli muszę spędzić kilkadziesiąt minut w kolejce po bilet, to równie dobrze mogę to zrobić za jakiś czas. Teraz i tak nie miałam swojego pociągu. Ale czy na pewno?
Zaczęłam się rozglądać. Gdzie tak właściwie znajduje się peron 4B? 4 i 4A nie były ze sobą w żaden sposób połączone, ale 4B… Przeniosłam wzrok wzdłuż torów, pod wiaduktem. Większość widoku zasłoniły mi masywne schody, odgrodzony teren pod chyba jakąś budowę i kiosk stojący na małej górce. Jednak dalej, jakieś dwieście metrów od miejsca w którym się znajdowałam, zwrócił moją uwagę obiekt fioletowego koloru. Było co najmniej 15 minut po godzinie planowanego odjazdu, jednak tłukła mi się w głowie ta szalona myśl, że tak – to jest pociąg do Gdyni, stojący na peronie 4B. Ponieważ nie miałam już nic do stracenia, zaczęłam biec w jego stronę.
Zbliżając się, wszystko po kolei upewniało mnie w przekonaniu, że to rzeczywiście mój transport i jeśli teraz zatrzymam się choć na chwilę, to kasa biletowa przywita mój portfel z wyciągniętymi ramionami a ja wrócę do domu najwcześniej w środku nocy. Plecak był ciężki, kurtka utrudniała mi swobodny ruch a trzymany w ręku bilet tylko straszył, że jak nie wyrobię, to wszystko przepadnie. Minęłam dwa znaki wskazujące trasę na peron 4B. Jeden z nich mówił, że mam wejść na wiadukt, drugi twierdził, że mam pod nim przebiec. Wolałam zaufać wzrokowi i kierować się w stronę fioletowego tyłu pociągu.
Po chwili nie byłam sama. Grupa ludzi biegnących obok również podążała w stronę mojego środka transportu. Jedną z tych osób była dziewczyna trzymająca w ręku telefon, krzycząca do słuchawki, aby ten, z kim właśnie się łączyła, zachował jej otwarte drzwi do pociągu, bo jest już prawie na miejscu.
I wtedy nagle znalazłam się w wagonie, mając przy tym absolutną pewność, że właściwym. Z trudem dopchałam się do zarezerwowanego wcześniej miejsca i dalsza podróż minęła już bez większych przygód. Trafiłam na przyjaźnie nastawionych współpasażerów przedziału, z których niemal wszyscy byli konwentowiczami. Dzięki temu nawet przestałam wypominać sobie, że zapomniałam wziąć odtwarzacza mp3.
Wracając jednak do samego Pyrkonu – chciałabym podsumować krótko, jak oceniłabym tę imprezę. Było to wielkie wydarzenie, przygotowane z ogromnym rozmachem i na zbyt dużą skalę. Organizatorzy popisali się jednak krótkowzrocznością i nie przygotowali się na wszystkie możliwe sytuacje – na przykład na to, że w tym roku w festiwalu weźmie udział więcej uczestników niż w zeszłym. Dwa razy. Kiedy ludzie przestali mieścić się w terenie dla nich przeznaczonym, można było w jakikolwiek sposób spróbować rozszerzyć conplace. Wiem, że to brzmi tak, jakbym nie wiedziała, ile papierkowej roboty jest z czymś takim – jestem jednak przekonana, że za pomocą większych środków finansowych na pewno dałoby się cokolwiek osiągnąć.
Kiedy piątkowego wieczoru zabrakło paczek konwentowych dla każdego, dodruk takowych powinien być pierwszym krokiem organizatorów. Poznań to nie mała wieś, gdzie najszybciej wydrukować można cokolwiek, jadąc do miasta obok. Rozumiem jednak, że czasem pojawiają się różnorodne komplikacje, które uniemożliwiają wykonania poszczególnych czynności. W takiej sytuacji w ramach rekompensaty za brak paczki można było zmniejszyć koszt wejściówki na konwent, chociaż o połowę. Dla organizatorów nie przyniosłoby to praktycznie żadnej straty, bo i tak pojawiło się więcej osób, niż impreza była w stanie obsłużyć.
Piszę o tym jako o czymś naprawdę ważnym, bo czuję się trochę oszukana. Przed konwentem w każdym możliwym miejscu organizatorzy Pyrkonu umieszczali informacje o tym, że każdy przy wejściu dostanie zestaw makulatury konwentowej. „Udostępniamy też do ściągnięcia tabelę programową, ale prosimy nie drukować jej. Przy wejściu otrzymacie od nas taką samą.” głosi informacja na oficjalnej stronie wydarzenia. Na facebookowym profilu pojawiły się zachęcające zdjęcia zawartości paczki. Ktoś powie, że niepotrzebnie narzekam, że czepiam się szczegółów, że to nie jest najważniejsze… Ja jednak nie znoszę, kiedy ktoś nie wywiązuje się z tego, co napisał i nawet nie przyzna, że popełnił błąd. Dla porównania: wywołujące kontrowersje kosteczki z logiem Pyrkonu miały być limitowane dla pierwszych kilku tysięcy osób. Wiedziałam, że nie ma szans, że jedna z nich trafi do mnie i choć z chęcią przygarnęłabym taką, nie przeszkadza mi jej brak. Informator miał przy wejściu dostać każdy.
Nie wiem, czy pojadę na Pyrkon w przyszłym roku. Na ten konwent zbierałam się od czterech lat i za każdym razem coś mi wypadało (w zeszłym roku był to egzamin dyplomowy). Wreszcie dowiedziałam się, jak wygląda największy festiwal fantastyczny w Polsce i chyba jednak bardziej pociągają mnie te, których liczba uczestników jest o kilka cyfr mniejsza.