Podarowanie komuś karty upominkowej jako prezentu pod choinkę jest trochę jak zjedzenie 250 Tic-Taców na obiad. Niby kalorii tyle, ile trzeba i powinien być problem z głowy, ale gdzie tu radość, satysfakcja i pozytywnie odbierane zaangażowanie? Trochę nie podoba mi się taki zwyczaj chodzenia na łatwiznę i załatwianie sprawy „tak aby tylko było, aby mieć spokój”.
Przede wszystkim: w dawaniu prezentów nie chodzi o forsę. Gdyby tak było, to dlaczego w ładnie opakowanych pudełeczkach nie znajdowałoby się papierków z portretami władców? Taki podarunek odbierany byłby raczej negatywnie – bo gdzie ta cała magia świąt? Tymczasem pojawia się popularyzowana przez coraz więcej sklepów moda na wrzucanie pod choinkę kart upominkowych, będących przecież swoistą walutą. W miejscu króla siedzi sobie na banknocie logo sklepu i taki prezent jest już zupełnie spoko i na miejscu.
Problem polega na tym, że ta „inna waluta” jest bardzo ograniczona i na głowę obdarowywanego spada obowiązek pójścia do konkretnego sklepu i wydania konkretnej kwoty (a przynajmniej określoną od dołu liczbą na karcie). Czy w takim razie nie lepiej już by było przewiązać wstążeczką kilka zwykłych banknotów? Okazuje się, że nie.
Domyślam się, że wręczanie kart upominkowych jest wynikiem niewiedzy, co dana osoba mogłaby chcieć i strachu, że będzie niezadowolona z prezentu, a jednocześnie także i chęci sprawienia jej przyjemności i zakupu czegoś, co tej osobie się spodoba. Bon do danego sklepu wydawałby się rozwiązywać ten niezwykle skomplikowany problem, zwłaszcza jeśli przy okazji jest się leniem, dla którego maksymalny czas spędzony na zakupy świąteczne można obliczyć ze wzoru: prędkość chodzenia podzielić przez odległość między domem a kasą sklepową, dodać stanie w kolejce. Chyba jednak najistotniejszym powodem, dla którego wybiera się taki rodzaj prezentu jest pragnienie znalezienia czegoś, co na bank się danej osobie przyda i brak pomysłu, czym to mogłoby być.
Wybierając kartę upominkową, można założyć, że dysponuje się wiedzą tajemną, gdzie ubiera się / jada / ogólnie kupuje dana osoba. Czy to nie powinno na start sugerować, jaki przedmiot byłby idealnym prezentem? Ładniej od karty upominkowej do księgarni wygląda książka zawinięta w papier zdobiony koślawymi Mikołajkami. Uniwersalna koszulka w ulubionym kolorze danej osoby wydaje się wdzięczniej wyciągać z pudełka przewiązanego kokardką, niż kawałek plastiku. A prawdziwy łasuch na pewno bardziej ucieszy się z cukierków „na żywo” niż z przedstawionych na zdjęciu. Czy naprawdę aż tak trudno zdobyć kilka informacji o upodobaniach osoby, które chce się sprawić prezent?
Jeśli już naprawdę nie ma się pomysłu ani pojęcia, co dana osoba mogłaby chcieć, to zawsze można najzwyczajniej w świecie o to zapytać, albo w ramach „prezentu” razem wybrać się do galerii handlowej czy powymieniać się linkami ze sklepów internetowych. Prezent załatwiony, obie strony zadowolone i nikt nie musi się męczyć chodzeniem co chwila do jednego sklepu, usiłując wybrać coś, na co pójdzie karta upominkowa.
Jak dla mnie to chyba jednak najlepszym w obdarowywaniu innych na święta jest wymyślanie, co danej osobie mogłoby się spodobać. Później kładzie się ładnie owinięty papierem pakowym i przewiązany kokardką prostopadłościanik i jedynie jego kształt i rozmiar mogą pobudzać wyobraźnię. Następnie ktoś podnosi go spod drzewka i czuje jego wagę. I wtedy pojawia się dreszczyk emocji, kiedy nadchodzi ten moment, gdy rozrywane opakowanie ujawnia swoją zawartość.
Wesołych świąt! :).
Edytuję ten wpis, aby dodać kilka choinkowych zdjęć: