Jeśli ktoś mnie zna trochę lepiej niż jako osobę, która stała przed nim w kolejce do kasy w Biedronce, to najpewniej wie, że mam manię na punkcie artykułów papierniczych takich jak zeszyty, notesy, bloki z kartkami czy kalendarze. O ile nie przepadam za zakupami spożywczymi, ubraniowymi czy nawet obuwniczymi, to przed półką z zeszytami mogę spędzić dobre kilkadziesiąt minut tylko po to, aby wybrać sobie odpowiedni pod każdym względem brulion do matematyki. Gramatura, faktura, kolor papieru, kolor kratki, rodzaj okładki i szycie kartek – to cechy, które są dla mnie równoważne z ceną, a czasem nawet ponad nią. Rzadko za to zwracam uwagę na grafikę na przodzie – to w ostateczności zawsze można przerobić.
Ze wszystkimi swoimi wymaganiami stanęłam ostatnio przed opiewaną w reklamach półką z kalendarzami w jednym z najbardziej znanych sieciowych sklepów z między innymi artykułami papierniczymi. Biorąc do ręki kolejne egzemplarze, odrzucałam je, tracąc coraz bardziej nadzieję, że znajdę coś dla siebie. Porównując je do tego, którego używałam w roku 2013, żaden nie wydawał się równie idealny. A pomyśleć, że ten dostałam od mamy, więc w jego wyborze nie miałam udziału w ogóle.
No bo co powinno cechować idealny kalendarz? Przede wszystkim jego funkcjonalność. Nie ma więc nic gorszego niż umieszczenie całego tygodnia w wąskich kolumienkach na dwóch sąsiednich stronach. Każdy dzień powinien mieć swoją przestrzeń, zdania nie powinny się łamać co słowo czy dwa a marginesu powinno wystarczyć na ewentualne dopiski. Ostatecznie sobota i niedziela mogą być umieszczone na wspólnej stronie, gdyż na ogół podczas weekendów nie generuje się tyle informacji, co na tygodniu. Nawet jeśli ktoś zamierza zapisywać w kalendarzu jedynie listy zadań czy zakupów, zestawienie całego tygodnia w jednym miejscu może niepotrzebnie konfundować. Używałam kalendarza z takim układem w roku dwa tysiące ósmym albo dziewiątym i po krótkim czasie miałam go dość.
Kolejną bardzo istotną rzeczą jest kompozycja treści prezentowanej na każdej stronie. Zupełnie niezrozumiałym dla mnie jest dążenie do zapełnienia całej dostępnej przestrzeni niepotrzebnymi i przeszkadzającymi w użytkowaniu ramkami. Zamiast chwilę pomyśleć i zostawić te biedne linijki w spokoju, przystawia się wokół jakieś dziwaczne pola do wpisywania telefonów, terminarze godzinne na pół strony i specjalnie wydzielone miejsce na notatki, tak jakby pozostała część strony służyła do czegoś innego. W ogóle chciałabym kiedyś poznać człowieka, który używa „listy godzin” w swoim kalendarzu tak, jak miały być używane według zamysłu genialnych projektantów. Jedyne osoby, jakie przychodzą mi do głowy, to wyimaginowani pracusie z teczką w ręku, ustalający godziny spotkań i konferencji w swoim bogatym życiu zawodowym. Ktoś tego typu prawdopodobnie kupiłby Moleskine’a, a nie produkt Tesco Value.
Konstrukcja kalendarza idealnego to temat na kolejny akapit. O ile jestem w stanie sobie wyobrazić osobę korzystającą z harmonogramu godzinnego, to nie mam już zielonego pojęcia, kto tak zawzięcie wyrywa strony, aby dla ułatwienia tej barbarzyńskiej czynności specjalnie tworzono linie rwania. Nie trzymam kalendarza na podstawce w gablotce, tylko w torbie, gdzie często wszystko jest tak upchane, że prawo Murphy’ego działa ze zdwojoną mocą i jeśli cokolwiek posiada możliwość rozerwania się, to najpewniej to zrobi. Biorąc pod uwagę sposób „przechowywania”, od razu wiadomo, że kalendarz wielkości A4 byłby pomyłką a i A5 wydaje mi się zbyt duży. Nie pasuje mi również typ „kołonotatnika”, bo tego typu rzeczy lubią się zaplątywać w resztę zawartości torby, co potrafi spowolnić jego wyciąganie, kiedy trzeba coś na szybko zanotować. Tu jako duży plus pojawia się „języczek” do zaznaczania strony, choć wizytówki, ulotki i reszta makulatury spomiędzy stron w pełni mogą przejąć jego funkcję. Czy wspominałam, że okładka nie powinna mieć gramatury papieru typu ksero?
Czy kolorystyka jest ważna? Ktoś niezainteresowany mógłby pomyśleć, że zwracając uwagę na ten aspekt, będę miała na myśli barwę okładki. Nic bardziej mylnego. Najważniejsza jest przecież zawartość. Papier biały jest w porządku, ale lekko żółtawy zdecydowanie lepiej współpracuje z długopisem. Natomiast jeśli kolor „tła” jest zbyt ciemny, notatki napisane niebieskim żelopenem aż zniechęcają do ich rozczytywania. Kupując jakieś zeszyty, zawsze zwracam uwagę, aby kratki bądź linie nie były zbyt ciemne. Wolę już nawet ich brak, niż męczenie się z próbą odjęcia ich wizualnie, aby widzieć swoje własne pismo spod nich. Na szczęście w większości kalendarzy linie są lekkie, czasem nawet w ich miejscu pojawia się rząd delikatnych kropeczek. Zdążyłam się już jednak na jednym ładnie zapowiadającym kalendarzu zawieść, widząc ciemne paski jak z notesu ze sklepu „Wszystko po 4 złote”. Bardzo istotnym jest, aby kartki nie były przezroczyste. Jeśli piszę notatkę w środzie, to znaczy, że potrzebuję jej jedynie tego dnia, a lustrzane odbicie na stronie czwartku jest niedopuszczalne. Długopisu się w sklepie nie przetestuje, ale jeśli spokojnie mogę, przykładając jedną kartkę skośnie do drugiej, rozczytać dane z tej pod spodem, to już jest zły znak.
Zawartość każdej strony powinna być potraktowana wybiórczo, minimalistycznie. Numer kolejnego dnia, nazwa miesiąca, imieniny, liczba oznaczająca, którym dniem roku jest ten na stronie i ile do końca pozostało, ewentualnie godziny wschodu i zachodu słońca i starczy. Nie potrzebuję odmiany dnia tygodnia przez przypadki czy jego nazwy we wszystkich językach świata. Horoskop również mnie nie interesuje. W kalendarzu, którego używam teraz (2013) mam ponadto na każdej stronie pół roku w cyferkach na dole, róg do wyrywania i „jakby-zakładkę” na boku, wskazującą na miesiąc. Te elementy omijam wzrokiem i uważam, że niepotrzebnie zajmują miejsce. Nie przeszkadzają mi jednak i rozumiem, że ktoś może z tego korzystać.
No i oczywiście nie można zapomnieć o pierdołach powypisywanych na początku i końcu kalendarza. Mapka koło okładki, adresownik, kilka różnorakich kalendarzyków rocznych, wybrane jednostki, przelicznik odległości, miasta i ich stolice, strefy czasowe i tak dalej. Te parę stron więcej, i to takich o których łatwo zapomnieć, a mogą okazać się zbawieniem, kiedy okazuje się, że opóźnienie pociągu, na który czekasz wyniesie półtora godziny akurat w dniu, kiedy nie masz ze sobą żadnej literatury, a wszystkie plansze sudoku w telefonie masz już dawno za sobą. Do przydatnych stron dorzucę także terminarze miesięczne przed każdym pierwszym oraz miejsce na „plan lekcji”. Jeden, góra dwa i to na cały kalendarz – a nie na każdej stronie :).
Mam jeszcze dwa miesiące na znalezienie kalendarza idealnego, więc nie muszę się spieszyć. Po prostu chciałam wyrazić lekki zawód ofertą wielu sklepów. W końcu od tego są blogi – aby dać upust refleksjom, które tak naprawdę i tak prawie nikogo nie obchodzą. A tak à propos: