Życie w mieście jest dziwne. Dla istoty z prowincji w dolnej Polsce B to ogromna zmiana. Na pierwszy rzut oka podstawowe rzeczy pozostały takie same – poranne wstawanie, na śniadanie kanapki lub tosty, na zewnątrz ludzie o podobnych twarzach… Nie, nie ma po co kłamać – wszystko jest inne. Żyjąc wcześniej w kilkutysięcznym miasteczku nigdy nie miałam problemu z odróżnieniem mieszkańców od przyjezdnych. Pomimo beznadziejnej pamięci do szczegółów wizualnych twarzy i trudności z powiązywaniem facjat z imionami bądź nazwiskami, wykształcił się we mnie bardzo silny mechanizm do wykrywania znajomych w tłumie. Ciężko to opisać, ale chodzi mi o coś takiego, że jestem pewna, że widzę osobę A, ponieważ ma sylwetkę jak osoba A i płaszcz jak osoba A, ale jeśli ktoś mnie zapyta, jakiego koloru jest ten płaszcz, to będę musiała strzelać i najpewniej nie trafię. I teraz dzień w dzień ten mechanizm przypomina mi o sobie za każdym razem, gdy wyjdę na ulicę. W sklepie, na chodniku, w tramwaju – co chwila mam wrażenie, że natykam się na kogoś „z poprzedniego życia”, ale jak tylko podejdę bliżej, widok kolejnej nowej twarzy przypomina mi, że szansa, że osoba, która ledwo rozpoczęła studia kilkaset kilometrów na południe znalazła się nagle w Gdańsku, jest raczej bardzo nikła.
Życie w mieście jest szybkie, podobno. Tak, jest. Ale to jest zupełnie logiczne. Kiedy praktycznie pod domem można znaleźć wszystko, o czym tylko można zamarzyć, to zupełnie inaczej traktuje się czas. Skończyło się mleko – idzie się do sklepu po mleko, potrzebuje się książki z biblioteki – idzie się do biblioteki, chce się wyjść na spacer w jakieś ciekawe miejsce – każdy kierunek pasuje; i tak dalej. Jak to wygląda na zadupiu? Skończyło się mleko – pijesz niedobrą kawę bez mleka, potrzebujesz książki z biblioteki – musisz zakładać sobie specjalnie kartę w wojewódzkiej, bo najbliższa miejska jest otwarta akurat idealnie wtedy, kiedy masz lekcje; chcesz wyjść na spacer w jakieś ciekawe miejsce – życzę miłego spaceru po parku zamieszkałym przez starszych panów z tanim winem w ręku (a zresztą i tak znasz na pamięć każde drzewo, każdy krzak i każde źdźbło trawy na tym obszarze). Tymczasem miasto wydaje się być za każdym razem inne. Wychodzisz i masz do dyspozycji hejtowanie typograficznych koszmarków na billboardach, przyglądanie się różnorodności napotykanych ludzi, śledzenie zjawisk zachodzących wszędzie wokół, poznawanie nowych dróg, szukanie fotogenicznych kompozycji w przestrzeni i zastanawianie się nad tak cudownym tutaj bezsensem istnienia.
Jednak kiedy właśnie mija kolejny tydzień, coraz częściej nachodzi mnie uczucie odrealnienia. Być może mój organizm nadal myśli, że to chwilowa wycieczka, że już za chwilę zmuszę go do wstania w samym środku nocy, aby wsiąść do zapchanego busa, wysiąść przed słynnymi piramidkami i wejść przez bramę z napisem „Giełda prac uczniowskich” nad nią. Kiedy się zamyślę, czasem wpadam na zabłąkanie mówiące „ej, przecież to tylko sen; zdrzemnęłaś się na lekcji języka polskiego, zaraz będzie kartkówka z Lalki a ty nic nie pamiętasz”. Tak bardzo wszystko się zmieniło, że co jakiś czas muszę się po prostu uszczypnąć, aby sprawdzić, czy to aby na pewno nie sen. Problem polega na tym, że ja wcale nie chcę się budzić.
Tymczasowo zatraciłam umiejętność myślenia długodystansowo, choć chyba jednak jedynie ją wyłączyłam, jako obiekt zbędny. Kolejne nietypowe uczucie – kiedy przez całe życie myślałam o zmianach, o kolejnych etapach, o celach i nagle przeskoczyłam skraj tamtych rozważań. Ta „nagłość” spotęgowała się jeszcze praktycznym wyłączeniem z dotychczasowego trybu na trzy miesiące przez pracę na etacie. I teraz kiedy tak ogromna część planów się wypełniła albo zdezaktualizowała – przydałoby się zapełnić tę lukę nowymi. Ale po co? Zmiany, projekty, pomysły… po co to wszystko, kiedy obecnie jest tak dobrze? Mieszkając w Suchedniowie bardzo chciałam wyjechać na stałe z Polski i często rozważałam wybór miejsca docelowego. Teraz najzwyczajniej nie chce mi się tym przejmować. W ciągu najbliższych miesięcy na pewno tu zostanę, więc po co martwić się zawczasu? Oczywiście nadal liczę na to, że pewnego dnia wsiądę do samolotu i tak rozpocznie się kolejna przygoda… ale nie teraz. Teraz liczy się chwila obecna i trzeba ją wykorzystać jak najlepiej, zwłaszcza, że czuję jak wiele mam możliwości.
Nie mogę się jednak przyzwyczaić. Wokół nie ma wydeptanych przeze mnie tras, nie znam tutejszych zwyczajów i nie wiem, gdzie kupować, aby było najtaniej. Lidl, Biedronka, tak jak zawsze, ale kiedy potrzebuję tektury czy usług drukarni, muszę pytać wujka Google, gdzie w pobliżu mogę coś takiego znaleźć. Poza tym samo „studenckie życie” jest tak różne od tego, o czym słyszałam do tej pory. Spodziewałam się, że natknę się na masę głodnych pijaczków, którym nie będzie się chciało chodzić na wykłady, co później poskutkuje siedzeniem po nocach w czasie sesji. Tymczasem na zajęciach pełne sale, każdy jest na swój sposób zaangażowany i nikomu kot nie zjada prac domowych. Dziwi mnie również solidarność notatkowa, która burzy wszystkie mity o wyścigu szczurów na uczelniach państwowych. Mówi się, że to tylko tak na początku… ale ja już nie wierzę.
Tymczasem wokół taka piękna jesień. Jest ciepło, często słonecznie, przyjemnie. Na pewno nie jest szaro. Nawet kiedy niebo zakryją chmury i spadnie deszcz, wyjrzenie za okno może co najwyżej wprowadzić w stan melancholii – nie w głęboką depresję, jak kiedyś.