W zwyczajnym mieście, w typowym, standardowym domu, żyje sobie Bohater – szary, nudny człowieczek, nie obdarzony żadną wyższą umiejętnością, nie posiadający pasji i planów na przyszłość. Nie wyróżnia się on z tłumu – szczupły, słaby, lekko gapiowaty, ubierający się w zwykłą koszulkę i jeansy. Wiezie sobie swoje spokojne życie, nie wadząc nikomu, aż tu pewnego dnia następuje Zmiana, podczas której jego Losy zostają wymuszenie związane z Ważną Sprawą. On sam przeżywa światopoglądową Przemianę, dowiaduje się o swojej Misji, a ostatecznie również o nieznanej mu dotąd przeszłości swojego Pochodzenia. Ile postaci literackich jesteście w stanie opatrzyć ramką z taką historią? Jeśli lista zaczyna się na Harrym Potterze i jednocześnie kończy, to możecie zrezygnować z dalszego czytania tego posta.
Nie chciałabym się chwalić ilością przeczytanych książek. Takie coś brzmiałoby jak mówienie, ile zjadło się kanapek w ciągu ostatniego roku czy ile zapisało się stron w zeszycie do matematyki. Nikogo to nie interesuje. Niemniej jednak, pragnę podkreślić tutaj, jak znaczącą częścią życia było dla mnie czytanie tak zwanej literatury młodzieżowej. Pamiętam, jak szło się do biblioteki raz na parę tygodni, ze sporym plecakiem, i spędzało mnóstwo czasu przed półeczką z kolorowymi książeczkami, czytając opisy i wybierając, którym historiom dać szansę. Jeśli trafiło się na lepszą bibliotekarkę, to można było zapisać sobie nawet kilkanaście powieści podczas jednej wizyty. Stare zołzy natomiast sztywno trzymały się limitu pięciu i łypały złowrogim wzrokiem jak tylko zauważyły, że ktoś zmierza do stolika z większą kupką. Wybór był średni, jak to w małych miastach. Często rozpoczynało się jakiś cykl powieści od środka albo od końca, bo nie było możliwości sprawdzenia, kiedy dana książka będzie dostępna. A skoro mnie nie ścigali, kiedy zdarzało mi się przetrzymać jakiś egzemplarz trzy czy cztery lata, to wiedziałam że nie ma co liczyć, że pojawi się prędko. Trzeba było brać to, co było. Teraz jest Internet, ewentualnie mogę wypożyczyć coś w Kielcach czy Gdańsku, więc czytelnictwo stało się o wiele bardziej wygodne.
Pamiętam jednak, jak to było, kiedy parę lat temu (wydawać by się mogło, że paręnaście) wypożyczałam trzecią część „Wojen Duszków”, drugą „Czarodziejów Skrzydła Nocy” czy jakąś tam inną „Wampiratów”. Rozpoczynanie przygody od środka jej trwania miało jakiś swój urok i być może w jakimś stopniu rozwijało wyobraźnię, jednak było naprawdę męczące. Trzeba było sobie wyobrazić, że Wybraniec wcześniej był Losowcem i w taki sposób traktować jego postać. I nie, to nie było trudne – w końcu schemat był jeden. A znałam go dobrze, jako osoba która swój czytelniczy etap życia rozpoczęła „Eragonem”.
I pewnego dnia, być może już nawet po czasie kiedy wyszła trzecia część „Dziedzictwa”, do mych uszu dotarła wieść straszliwa. Z okazji osiągnięcia jakiegoś tam wieku, moja karta biblioteczna została przeniesiona do dorosłych, co sprawiło, że poczułam się jak dziecko, któremu ktoś zabrał zabawkę i wcisnął w dłoń „Dziady” czy Żeromskiego. W sumie to dokładnie tak było. A to z kolei przyczyniło się do kilkuletniego rozstania z czytelnictwem. W ten sposób minęła mi spora część liceum. Życie.
Jakiś czas temu jednak to musiało powrócić. Skoro tyle lat znajdowałam przyjemność w czytaniu, naturalnym odruchem była nostalgia za tą czynnością. Chciałam być jednak fajna – zamiast szukać bajeczek o dziewczynkach zbawiających świat, zamiast odnaleźć niedostępne mi wcześniej części „Światów Chrestomanciego”, postanowiłam ogarnąć coś porządnego, poważnego. Jak człowiek porządny, poważny i dorosły. Zaczęłam poznawać Kinga (wiem, że to nie jest poważna literatura, ale zestawcie go bardziej z Paolinim niż z noblistami), Pratchetta, Connie Willis. Chciałam być fajna i czuć, że literatura wzbogaca mnie w życiową wiedzę, uczy czegoś tam i tak dalej. Potem poszukiwałam książek, o których ogólnie mówiło się jako o dobrej literaturze. Nawet jeśli treść okazywała się nudna i aż oślepiała ciągnącymi się w nieskończoność opisami, doczytywałam ją do końca, czując w sobie tę dumę z „zaliczenia jej”. Czytałam kwieciste i mądre zdania, wyszukując w nich najlepszych fragmentów i zachwycając się formą. Oczywiście fabuła wciąż była ważna, ale stała się raczej bonusem. Powiedzcie, że to nie jest to słynne traktowanie książki przedmiotowo.
A teraz poczujcie ten nagły zwrot akcji. Oto właśnie nadszedł ten moment. Trafiłam sobie przypadkiem na „Brudnopis” Siergieja Łukjanienko i coś we mnie przeskoczyło na właściwy trybik. Nie będę pisać o czym jest ta książka, czy warto ją przeczytać i czy da się wytrzymać nędzną jakość tłumaczenia. Ważnym jest, że ten porównywalnie niezbyt długi utwór literacki przypomniał mi, po co tak właściwie sięgałam po książki w czasach podstawówki i gimnazjum.
Odpowiedź: dla rozrywki. Ja, jako osoba pochodząca z nudnego miasteczka, otoczonego ze wszystkich stron wcale nie lepszymi, w książkach poszukiwałam oderwania od rzeczywistości. Po co miałabym śledzić losy bohatera, który ani nie został Wybrańcem, ani nie ma Misji, ani nawet nie posiada jakiś magicznych właściwości? Miłość, zabójstwo, przyjaźń, konflikt – takie rzeczy dostarcza na co dzień życie lub prasa; nie widzę potrzeby dodatkowo zasypywać pamięci fikcyjnymi postaciami realistycznymi. Ciekawsze rzeczy jest w stanie opowiedzieć niejeden mój znajomy, niż to co w większości opisuje literatura nie dla dzieci.
Na cóż mi pięknie zbudowane zdania, mistrzowska stylistyka i poczucie, że coś jest życiowe? Bohater z całym wachlarzem typowych wad, które zostają z nim do ostatniej strony, konflikty dopracowane w każdym szczególiku, aby nikt nie mógł wytknąć palcem nierealistycznego zachowania postaci, czy zwrotu akcji wstawionego zbyt nachalnie – bo nie dało się inaczej fabularnie wybrnąć, wrzucanie na siłę urzeczywistniających elementów do fabuły (chociażby ten tak pomijany w literaturze młodzieżowej fakt, że typowy człowiek od czasu do czasu potrzebuje zajrzeć do toalety)… nie. Nie potrzebuję drugiego takiego samego życia jak własne.
Czuję natomiast taką pierwotną potrzebę czytania o przygodach postaci, którym pewnego, deszczowego dnia prosto przed nosem spada z kosmosu smocze jajo, wyruszają w głąb zupełnie nowego świata, spotykają parę schematycznych postaci i dowiadują się, że potrafią zaginać ołówki siłą woli. Spędzając kolejne godziny, dni, czasem tygodnie wraz z nimi, chcę czuć, że życie nie jest jedną szarą, ciągnącą się w nieskończoność i niezmiennie rolką papieru toaletowego, a raczej jest niezwykłym labiryntem, gdzie za każdym rogiem leży skarb albo czai się wilk. Chcę czytać, jak inne postaci reagują na głównego bohatera (jest tym głównym, więc muszą jakoś reagować), widzieć jak tak naprawdę wszystko kręci się wokół niego. To takie egoistyczne myślenie człowieka żyjącego w świecie, w którym wszystko kręci się wokół pieniędzy.
Książki to o wiele lepsza metoda ucieczki od gier i filmów. W gimnazjum doskonale o tym wiedziałam, jednak życie pozwoliło mi na długo o tym zapomnieć. Chciałabym teraz napisać o zakończeniu odwyku, ale to zbyt mocne słowa na uzależnienie jedynie od nierealistycznej literatury. W każdym razie, wróciła mi również chęć do ratowania się przed marnością życia codziennego poprzez wymyślenie jakiejś własnej historii, opracowanie autorskiego świata i wklejenie w niego jakiejś zagubionej dziewczynki, jak najbardziej podobnej do mnie i jednocześnie możliwie ciekawej.
Kiedy swego czasu bawiłam się w pisanie opowiadań, skupiałam się bardzo na tym, aby nie brzmiały dziecinnie. Często natrafiałam wtedy na testy na „marysualizm” bohatera, gdzie trzeba było dążyć do wykreowania postaci w jak najmniejszym stopniu wpisujących się w szablon tam widoczny. Czyli nie wystarczyło, aby bohaterka była pulchną, niebystrą, ale pedantyczną fanką mangi i anime. Powinna jeszcze mieć podobnie „nacechowane” rodzeństwo, nieistotnego dla fabuły psa i rozwalającego się trampka. O byciu predestynowaną do czegokolwiek nie ma mowy. O znalezieniu smoczego jajka tym bardziej. Tak więc mamy nie robić kolejnej Belli ze Zmierzchu tylko Andżelikę z Klanu (żeby nie było – nie wiem, czy w Klanie jest jakaś Andżelika, ale to imię pasuje do postaci jaką mamy robić).
I w ten sposób powstaje literatura poważna. Bez tych wszystkich smoków trochę ciężko mi odróżnić ją fabularnie od serialików z TVP1, ale załóżmy że wszystko jest jak być należy. Tylko że… nie chce mi się czytać takich rzeczy.
Jednak potrzebuję dziewczynek zbawiających świat, postaci z którymi przez czas trwania akcji, będę mogła przeżywać przygody, a nie lekko zmodyfikowane życie własne. Chcę Bohaterów, którzy nagle otrzymują nadludzkie moce, stają się silniejsi i bez absolutnie żadnego wysiłku, na start zdobywają szacunek kogo popadnie. Chcę postaci, które najpierw nie mogą się zdecydować, co robić ze swoim życiem, fajtłap i niemot, którym kilka stron później fabuła wrzuca prosto w twarz niezwykłą przygodę, wyraźny cel i neonowy znak drogowy, w którą stronę mają zmierzać. Chcę osób, które początkowo są takie jak ja, a następnie życie przewraca im się do góry nogami – Bohaterów, dzięki którym chociaż przez chwilę zobaczę to, czego bez nich nie zobaczyłabym nigdy.
Dorośnij wreszcie. Albo idź poszukać tych pozostałych „Światów Chrestomanciego”.