Bo nawet w Suchedniowie się da

W Świętokrzyskiem nigdy nic się nie dzieje” to zdanie, którego od wczoraj nie wypowie już żaden fan fantastyki – a na pewno nie jeden z około 220 uczestników Jagaconu, suchedniowskiego konwentu fantastyki. Nazwa dla większości osób zapewne nie brzmi znajomo, gdyż była to zupełnie nowa impreza tego typu w okolicach Kielc. Pierwsza, ale najpewniej wcale nie ostatnia.

jagacon

Ten kameralny konwent (czymże są te dwie stówki w porównaniu do całych tysięcy zbieranych przez Pyrkon, Falkon, Polcon, Krakon?) był z jednej strony taki jak wszystkie inne, ale z drugiej zupełnie wyjątkowy. Podobieństwo wystąpiło w postaci takiego samego klimatu, jak na innych imprezach tego typu, czyli tego wspaniałego poczucia, że w przeciwieństwie do życia pozakonwentowego, gdy chcesz zagrać w planszówki to masz a) planszówki, b) resztę wymaganych graczy pod ręką, c) kogoś, kto uwolni Cię od konieczności czytania tej często wielostronicowej instrukcji z pudełka. Co więcej: były prelekcje, konkursy, RPGi (na które niestety zabrakło mi konwentu), nawet było stoisko z książkami. Ale co ważniejsze – o ile przed konwentem bardzo niepokoiłam się, że pojawi się masa losowców z Suchedniowa („elo ziom cho bo blisko”), o tyle na konwencie pojawili się praktycznie jedynie fani fantastyki. I to sprawiło, że dało się poczuć tę magiczną aurę nad Oksfordem (potoczna nazwa na Zespół Szkół w Schdn.) – dokładnie taką, po jaką do tej pory jeździło się do Lublina czy Krakowa. Ale co czyniło ten konwent wyjątkowym? To, że był współtworzony przez całe województwo świętokrzyskie – oprócz suchedniowskiego Stowarzyszenia Tygiel, pojawiła się grupa HA’TAK z Ostrowca, Paradox ze Skarżyska i Trzy Kości z Kielc. Jagacon połączył te społeczności i pozwolił im się zintegrować. Jak się okazało – w grupie siła. A że całe ziemie świętokrzyskie okazały się polem manewru dla imprezy – jakże można by nie wykorzystać postaci Baby Jagi i legend świętokrzyskich jako motywu przewodniego.

Chyba jednak powinnam zacząć od samego początku – od momentu, kiedy powstawał sam pomysł a może by tak zrobić konwent w Suchedniowie. Była zima, każdy miał swoje sprawy na głowie, ale ten drobny acz inwazyjny pomysł szybko przywitał się z aprobatą coraz większej liczby osób. Już chwilę później w Primo Pizzy podpisywane były dokumenty do celów utworzenia stowarzyszenia przez grono zapaleńców. Jednak początkowo wszystko szło topornie – bo a to jakieś egzaminy, a to zbyt wymagająca praca, a to dodatkowe obowiązki. Zwykłe ludzkie sprawy śmiertelników, którzy nie mają w akwarium złotej rybki spełniającej życzenia. Jednak jak tylko przygotowania do konwentu ruszyły, to nagle plan imprezy rozrósł się niczym sterta półczystych ubrań na fotelu w co drugim domu.

Tak więc pewnego parnego dnia, w miejscu które dla zdecydowanej większości Polaków nie istnieje, zebrała się grupka osób. Część podeszła do wszystkiego dość sceptycznie: Konwent w świętokrzyskim? Wolne żarty!. Pod koniec imprezy ani jedna osoba z którą rozmawiałam, nie żałowała poświęcania weekendu na Jagacon.

Co najbardziej zapadło mi w pamięci? Pierwsze atrakcje niestety musiałam sobie darować – jako ta część organizacji, która odpowiadała za akredytację. Tak więc byłam zajęta ogarnianiem dzikich tłumów, pchających się do drzwi w godzinach szczytu, zanim przekazałam rolę helperom z SMSu. A zadanie było utrudnione poprzez brak możliwości wcześniejszej akredytacji (kiedy impreza okazała się nie być większą niż zakładaliśmy, było już za późno na tworzenie specjalnego systemu do tego) i konieczność rozprawiania się z przeróżnymi sytuacjami życiowymi (pies mi zjadł dowód osobisty). Ale siedzenie na akredytce ma swoje plusy – widzisz wszystkich, którzy wchodzą, dysponujesz wieloma dodatkowymi informacjami jeszcze zanim zobaczą je inni (skąd ludzie poprzyjeżdżali, jak się dowiedzieli, jaki jest przeciętny wiek uczestnika itd.). Dodatkowo – to pozwala jednak poczuć się kimś ważnym dla imprezy, a wysoka samoocena to coś, co tak trudno wypracować w obecnym świecie.

akredytka
Źródło: coolturalnyradom.pl

Pierwszą prelekcją, na którą poszłam był Miecz z pikseli – cRPG na podstawie papierowych pierwowzorów. Oprócz naprawdę ciekawej prezentacji, która była stanowczo za krótka, ten punkt programu był ciekawy ze względu na przygotowany materiał – gazetka o komputerach sprzed 25 lat była czymś naprawdę niesamowitym. Nie mogłam też nie pójść na wykład o ezoteryce III Rzeszy. I jak się okazało – połowa konwentowiczów również postanowiła wykorzystać tę godzinę w tym samym miejscu. Patrząc na pooblegane ściany w Sali nr 2, można się było poczuć jak na prawdziwej imprezie masowej. Prelegentka sprostała wyzwaniu i świetnie wyłożyła swój starannie przygotowany materiał.

Jednak tym co mnie gryzło przez pierwsze godziny Jagaconu, było poczucie, że wokół tyle planszówek, a w żadną nie gram. To było niedopuszczalne. Okazało się, że zorganizowanie sobie przeciwników było kwestią zadania dosłownie jednego pytania (w normalnym świecie coś takiego wymaga zapytania co najmniej pięciu osób, w tym trzech po dwa razy). I w ten oto sposób wylądowałam na turnieju Łowców Smoków – gry z której w tym momencie pamiętam jedynie, że była naprawdę fajna. O i że po zabiciu smoka trzeba było być jak najbardziejszym egoistą i wciskać innym, że im się bardziej opłacają te żetony, których nie zbierasz.

Podczas Jagaconu odbył się koncert zespołu Zwierzę Natchnione. Muzyka bardzo klimatyczna i pasująca do klimatu konwentu, jednak myślę, że dodatkowe efekty chorusów i pogłosów zamiast wprowadzać dany nastrój, lekko kierowały utwory w stronę kiczu. Niemniej jednak wokalista miał naprawdę dobry głos, a oryginalne połączenie instrumentów (klawisze + bęben o nieznanej przeze mnie nazwie + tamburyn) sprawiło, że całość była naprawdę przyjemnym wrażeniem.

No i jeszcze był pokaz grupy ogniowej – coś co z nazwy nie zapowiada się megaciekawie, a ostatecznie okazuje się niezwykłym widowiskiem. Powidoki i złudzenia optyczne podczas machania przez artystów „tym czymś z płonącą końcówką” to coś, co mogłoby się wydawać nie istnieć w świecie rzeczywistym, a być jedynie efektem jakiegoś filmowca. A kiedy do tego dochodzi odpowiednio dobrana muzyka, można poczuć się naprawdę jak daleko poza monotonią życia codziennego.

I wszystko minęłoby spokojnie gdyby nie to, że o północy w mieście zaczęła grasować mafia. Gra w Mafię to coś, co potrafi pożreć tyle czasu, że nim się spostrzeżesz a okaże się, że właśnie minęła siódma godzina gry. Początkowo było mówione, że fabuła będzie osadzona w klimatach wampirzych, jednak szybko zrobił się z tego Watykan i oprócz dodatkowej postaci taksówkarza, dla figury Damy z kart przypisaliśmy postać prostytutki, a Jocker stał się gwałcicielem. Całkiem fajna sprawa, kiedy prostytutka przejmuje funkcję wybranej osoby a gwałciciel odbiera prawo wypowiedzi w dyskusji ofierze, która przecież po takiej nocy przeżywa traumę – czy tego chce czy nie. Niczego na konwencie tak nie żałowałam, jak zapomnienia uprzednio zakupić B-Powera. Nie no, bardziej żałuję zrobienia zbyt małej liczby zdjęć.

mafia

Oprócz wymienionych gier, udało mi się jeszcze pograć w Fasolki czy w Straszne Historie. Druga gra okazała się być bardzo śmieszna, jednak po jakimś czasie poziom abstrakcji opisanych w niej sytuacji zaczynał denerwować lub robić się nudny. I kiedy kolejną poznawaną grą była karcianka z ciekawymi obrazkami (ludzie, przypomnijcie mi ktoś nazwę), pojawiła się propozycja wzięcia udziału w turnieju Carcassone. Prowadzący zachęcał do udziału nawet obietnicą objaśnienia zasad. Chyba każdy, kto spędził chociaż jedną konwentonoc na przeróżnych grach, zapominając o odpowiednich wzmacniaczach z marketu, jest w stanie docenić jak wielką pomocą jest objaśnienie zasad, kiedy ze zmęczenia gubisz co drugie słowo w instrukcji. I choć ominęło mnie przez to bardzo dobre RPG (Badziew wybacz, i tak nie byłabym dobrym graczem na tym poziomie niewyspania), gra okazała się niesamowita. Nie wymagała za wiele myślenia matematycznego, pozwalała na odrobinę wredności (a wezmę podczepię się pod Twoje pole) i dodawała ten dreszczyk emocji, kiedy na przykład oto został Ci ostatni klocek do wzięcia, a Ty masz olbrzymi, niezamknięty zamek. Oczywiście nie wygrałam, ale miło było poznać kolejną grę, w którą z chęcią pograłabym jeszcze nie raz.

I kiedy myślałam, że już nic ciekawego się nie wydarzy, nagle przypadkiem udało się zebrać ekipę do Wysokiego Napięcia i zanim Games Room się zwinął, zdążyłam postawić i zasilić sobie kilka domków. Kurde, chcę być burżujem i kupić sobie te wszystkie gry xD.

Jak teraz tak piszę, to zastanawiam się, jak udało mi się zmieścić to wszystko w tych kilkunastu godzinach trwania konwentu. No bo przecież był jeszcze konkurs na strój wiedźmy, w którym reprezentowałam Tygiel w Jury. A przebrania były naprawdę niesamowite. To też wcześniej mnie martwiło – że nie pojawi się żadna wiedźma. Tymczasem w konkursie wzięło udział chyba z 8 dziewczyn, z czego każda miała naprawdę świetny strój. Trudno było wybrać, bo nie-umieszczenie każdej jednej na podium było takim „nie no, ale no przecież…”.

Podsumowując: jednak da się! Ponieważ byłam w tym od samego początku, widziałam, jak z tej iskierki pomysłu robi się naprawdę duża impreza. I znowu ogarnia mnie to uczucie, że jednak tym, czego mi brakuje w codziennym życiu są właśnie konwenty – a Jagacon był dowodem na to, że jak się nie ma co się lubi, to się to po prostu stwarza.