Pewna refleksja po maturze z języka polskiego

W sumie to chcę coś dodać. Chcę wyrazić mój wyraz najszczerszej pogardy wobec tej nieszczęsnej matury z polskiego. Ja wiedziałam, że to dokładnie to będzie – jakiś losowy tekst i dwa tematy wypracowania do wyboru, co razem daje papkę wymagającą więcej skupienia niż rzeczywistej wiedzy. Nie spodziewałam się jednak, że coś takiego będzie mnie w stanie tak zbulwersować.

Czytanie ze zrozumieniem moim zdaniem było ciekawe. Takie standardowe, traktujące bardzo szeroki temat jak artykulik z kolorowego magazynu. Spodziewałam się czegoś nudnego i psychologicznego, czyli na przykład tematu złej zepsutej młodzieży czy poradnika dobrego życia według kogośtam. Zamiast tego, pojawiła się czytanka o rozwoju technologii, nowych możliwościach jej wykorzystania i obaw z nią związanych. Dodatkowo całość przedstawiona zdecydowanie obiektywnie. Pytania również były proste, ale odpowiadając na każde, miałam wrażenie, że całość będzie sprawdzał nie człowiek a komputer. Zastanawiałam się przez to nad każdym użytym słowem. Z jednej strony nie chciałam pisać bardzo odlegle od tekstu, a z drugiej przecież nie mogłam cytować. Podczas odpowiadania na kolejne pytania, nie zastanawiałam się nad odpowiedzią na nie, tylko nad tym, która z odpowiedzi, w jaki sposób sformułowana, mogłaby okazać się tą punktowaną. Raczej wyszło podobnie do tego, co różni poloniści wrzucają do Sieci, ale dopiero oficjalny klucz z CKE można uznać za wiarygodny.

Na wypracowaniach się zawiodłam. Pierwszy temat brzmiał:

Porównaj obrazy przeszłości i refleksje na temat pamięci ukazane we fragmentach noweli Elizy Orzeszkowej „Gloria victis” i w wierszu Krzysztofa Kamila Bazyńskiego „Mazowsze”. W analizie zwróć uwagę na osoby mówiące w obu tekstach.

Jeśli ktokolwiek z to czytających, był na moim blogu jakieś półtora roku temu, to być może pamięta obrazek, który wrzuciłam w tamtych czasach, i który doskonale ilustruje, dlaczego nie wybrałam tego tematu:

czytaniegloriivictis

O ile Baczyński był całkiem przyjemny, to „Gloria victis” mieściła się w gronie moich najbardziej znienawidzonych lektur, tuż pomiędzy „Nad Niemnem” a „Chłopami”. Dlatego też, ostatecznie i nawet przed maturą, nie posunęłam się do przeczytania nawet planu zdarzeń tej noweli. Wiem mniej więcej, o czym ona opowiada, kim są bohaterowie itd. Jedyną rzeczą, którą mogłabym dodać od siebie w ramach wykorzystania wiedzy z języka polskiego, nabywanej ostatnimi laty, to znajomość faktu, że określenie „gloria victis”, czyli „chwała zwyciężonym” odnosi się do łacińskiego „vae victis” itd. O samej Orzeszkowej wiedziałam tylko tyle, że nawoływała do pozytywistycznych idei (odpowiedziała Konopnicka w „Mendlu Gdańskim”), o Baczyńskim jeszcze mniej – w sumie to nic poza tym, że należał do pokolenia Kolumbów i gdzieśtam się udzielał. Odrzuciłam ten temat od razu – uznałam, że nie ma tu za dużego pola do popisu i zabrałam się od razu za czytanie tego drugiego.

Co o autorytecie pisał w „Przedwiośniu” Stefan Żeromski i jaką mu wyznaczył rolę w życiu społeczeństwa? Analizując przedstawiony fragment, zwróć uwagę na stosunek bohaterów do autorytetów.

O bogowie! O wspaniałomyślny Latający Potworze Spaghetti, o Duchu mojego Dywanu i Kanapko z Serem i Ketchupem, Którą Zjadłam na Śniadanie, co to kurwa ma być? Gdzie moja wspaniała „Zbrodnia i kara”, która miała kryć się na tej stronie? Gdzie „Inny świat”, „Jądro ciemności”, „Dżuma” czy chociaż „Ferdydurke”? Gdzie Kasprowicz, Jasieński, Tuwim, Herbert czy chociaż nawet ta nieszczęsna Szymborska, którą tak zapowiadano? Aż przekręciłam stronę, z niedowierzaniem, że to jest naprawdę ostatni temat. Dlaczego tylko jeden tekst? To się okazało dopiero podejrzane. Zostałam jednak przy tym „Przedwiośniu” i do teraz nie wiem, czy to aby na pewno był dobry wybór. Chyba tak – temat ostatecznie okazał się nawet nie aż tak tragiczny, na jakiego brzmiał na pierwszy rzut oka.

Tutaj chciałabym wtrącić pewną uwagę. Nie wiem, czy to za sprawą stresu, czy może „gorszej” czytanki, ale czasu tym razem było naprawę mało. Kiedy parę miesięcy temu pisałam próbną maturę, pamiętam, że bez problemu skończyłam na długo przed końcem terminu. Może tym razem bardziej przyłożyłam się do poprawności i organizm też zaczął się buntować, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że oto zostało niespełna 20 minut do końca egzaminu, a ja nie dość, że posiadam „pozostawione na potem” zadania z części czytania ze zrozumieniem, to nawet nie zdążyłam się na dobre rozpisać. Miejsce przeznaczone na wypracowanie i tak wykorzystałam w całości, więc nie można było powiedzieć, że się opieprzałam. Po prostu nagle okazało się, że te 170 minut to wcale nie jest tak „strasznie dużo” i wcale nie wyjdę na godzinę wcześniej. Zamiast tego, ostatnie słowo napisałam w momencie, kiedy kazano nam odłożyć długopisy. Oczywiście winę będę zrzucać na matury próbne. Przedstawiły one złudny obraz ilości czasu, jaki jest dany na maturze.

Co do samego wypracowania – czuję, że poszłam po minimum. Temat był dość szeroki, a miejsca (i jak się okazuje, także czasu) było za mało. Chciałam napisać jak najwięcej o epoce, o powieści, o autorze, o bohaterach i ich historii. Nie umieściłam nawet połowy tego. Kiedy zorientowałam się, że koniecznie muszę przyspieszyć, bo nie zdążyłam nawet dojść do tego, co musiałam napisać jako wymóg tematu, zrezygnowałam z uwzględnienia nawet znaczenia tytułu książki w wypracowaniu. Poczułam zażenowanie, bo nie po to uczyłam się tych wszystkich szczególików, aby teraz je świadomie pomijać. Ostatecznie, moje wypracowanie skupiło się – tak jak miało – na tematyce autorytetów w danym fragmencie. Opisałam poglądy Cezarego Baryki, co na nie wpłynęło, jego brak autorytetu ze strony rodziców itd.; oraz Szymona Gajowca i skróconą wersję jego historii. Fragment głównie przedstawiał postacie na obrazach w mieszkaniu Gajowca, czemu nie poświęciłam zbyt wiele miejsca, bardziej skupiając się na konkretnych opiniach bohaterów utworu. Jedynym, co mogłam dodać, było kilka słówek, które odnosiły się do poszczególnych rzeczy, np przy opisie jednej z przedstawionych na obrazach postaci, przywołałam niewymieniony w tekście język ezopowy, charakterystyczny dla pozytywizmu (czasu postaci z portretów, nie akcji „Przedwiośnia”). Miałam jeszcze wrócić do znaczenia tytułu, gdyż pojawiło się na końcu fragmentu nawiązanie, jednak z racji że miałam mało czasu, a nie pytano o to w temacie, pozostawiłam to bez refleksji.

Ostatecznie, wracając do tego, od czego zaczęłam ten wpis – czuję frustrację. Widzę, jak bardzo niepotrzebna mi była wiedza z języka polskiego zarówno w części czytania ze zrozumieniem jak i w części pisania. Uważam, że przez te cztery lata nauki języka polskiego w liceum, nie powinno się ode mnie wymagać odmiany słowa „cybernetyka” (tak, było takie zadanie), a znajomości epok i twórców. Tymczasem cała matura z polskiego mogłaby spokojnie zmienić nazwę na test z inteligencji czy zgadywania, co może być punktowane.

Aby nie było, że krytykuję, a nie mówię, jak mogłoby być, napiszę, jakie ja widziałabym rozwiązanie. Matura z polskiego byłaby prawdziwie godnym nazwy egzaminem, gdyby wyglądała jak matura z historii sztuki. Najpierw wiedzówka (a nie test na wpasowywanie się w klucz), a potem wypracowanie typu:

Na podstawie analizy formy i treści czterech, innych niż zamieszczone w arkuszu, wybranych dzieł z różnych epok przedstaw funkcjonowanie w sztuce motywu szczęścia.

Zamienić jedynie sztukę na literaturę i będzie wspaniały temat na wypracowanie maturalne z polskiego. Pełna dowolność wyboru treści, wskazująca na znajomość wielu lektur i ich osadzenie w konkretnych epokach. Zwracanie uwagi na dokładnie to, co się uważa w danym dziele za istotne. Motyw szczęścia – to dajemy biesiadę z „Pana Tadeusza”, wiersz „Do krytyków” Tuwima i tak dalej. Różnorodność epok i dowolność, pozwoliłyby wykorzystać całą wiedzę nabytą w liceum i ograniczyłyby liczbę osób, które zobaczywszy dwa głupie pytania z konkretnie tych lektur, których najbardziej nienawidzą, zostawiają pustą kartkę. I wiem, że temat tego typu to ogromne dodatkowe koszta – bo trzeba zatrudnić więcej sprawdzających (więcej czasu zapewne zajmie sprawdzanie czegoś takiego z mniej ciasnym kluczem), ale przynajmniej pokazałoby, że licealiści znają język polski i literaturę, zamiast kazania im dopasowywać się do klucza.

Takie rozwiązanie ograniczyłoby też stres. Zamiast martwić się o to, czy nie trafią się same nudne lektury, można by było znajdować konkretne wartości w tych książkach, które były ciekawe. Bo to, że zdecydowana większość nigdy nie przeczyta „Nad Niemnem” i tak nigdy się nie zmieni.