Ja tu tylko na chwilę, bo chciałabym coś ogłosić. Jedna taka niezbyt ważna rzecz, ale nie wszyscy jeszcze o tym wiecie. Pragnę przekazać jedynie, że sztuka wizualna umiera. A tak właściwie, to że w ogóle nie żyła. Chciałabym jeszcze pozdrowić tych wszystkich, którzy dali się oszukać i życzyć im miłego dnia. Wszak zima się wreszcie skończyła i weekend majowy już prawie nadszedł.
Ale może od początku… Czym jest sztuka? Nie, jeszcze wcześniej: czym sztuka była? W jakim celu powstała? Odpowiedź jest prosta: istotą tej dziedziny było wzbudzanie zachwytu, upamiętnianie, zachęcanie do refleksji, uzupełnianie innych dziedzin życia, bycie dodatkowym wyrazem ekspresji. I swoje zadanie wykonywała dobrze. Aż do czasu, kiedy pewnego dnia nagle ktoś powiedział, że artysta nie jest rzemieślnikiem i należy się na niego patrzeć jak na spóźnioną wypłatę. Oczywiście mowa jest tutaj jedynie o wybranych. Gdyby Twoja babcia namalowała czarny kwadrat na białym tle, to nikt nie uznałby tego za dzieło sztuki. Liczy się medialność.
Czym się sztuka stała? Czymś olbrzymiej ceny, swoistym papierem wartościowym dla jednych; dla innych wyrazem magicznego talentu i artyzmu, wręcz częścią duszy wielkiego artysty. I jedno i drugie to wspaniały materiał na artykuł do kolorowej gazetki, czyż nie? Ale wystarczy spojrzeć na ostatnie 200 lat, aby przekonać się, jak wiele w nowoczesnej sztuce jest sztuki, a ile medialnego bełkotu. Dla artysty najważniejszym jest wprowadzenie swojego nazwiska do obiegu, a potem można już tworzyć kupy, zbierając na tym rzesze fanów. Sztuka przestała przedstawiać coś, przestała cieszyć oko. Już pomijając odejście od realizmu spowodowane zanikiem zapotrzebowania na tego typu dzieła z racji powstania fotografii. Odeszła od dekoracyjności, a wcześniej i od pozostałych jej funkcji na rzecz… no właśnie nie wiem, czego. Chyba po prostu posunęła się do mamienia ludzi, że z samego faktu, że coś jest nowatorskie, że przełamuje jakieś tabu lub kanon, ma być podziwiane.
Jeśli chodzi o osoby, które mają styczność ze sztuką nowoczesną, wyłoniłabym z nich dwie grupy: nabierających i nabieranych. Ci drudzy zachwycają się konkretnym zestawem ustalonych dzieł sztuki – pozują między sobą na takich, którzy potrafią dopatrzyć się wszystkich walorów każdego gówna. Ci pierwsi odpowiadają z kolei za powiększanie tego zbioru dzieł o produkcje własne bądź posiadane, powiększając ich wartość a tym samym swój majątek. I szczerze mówiąc, nie widzę niczego złego w jednej z tych dwóch grup.
Spotykam się jeszcze czasem z takim podejściem u niektórych, że jeśli dany malarz potrafił malować realistycznie, to jego dzieła będące kupami można podnosić do rangi arcydzieła ze względów takich i śmakich. Cywilizacyjna potrzeba autorytetu i szukania go w kim popadnie czasami mnie dobija. Ja tego nie czuję, nie potrafię dostrzec tej całej magiczności Co prawda, tak nie było zawsze. Jeszcze parę lat temu widziałam jakieś powołanie w zawodzie artysty, tę śmieszną wyższość w aktywnym tworzeniu dzieł, ponad standardowymi i przyziemnymi, rzemieślniczymi zawodami. I to się odnosiło nie tylko do sztuk plastycznych, ale też wszelkiego pisarstwa. Nie uważałam nigdy swojego umysłu za humanistyczny, ale czytałam bardzo dużo książek i nawet wierszy. W każdej formie tworzenia kultury widziałam coś niezwykłego. Należałam do tych oszukiwanych, czyli osób, na których inni zyskują. Niby widzenie głębszych treści tam gdzie ich nie ma było przyjemne i oferowało poczucie sensu istnienia, ale już wtedy wiedziałam, że to tylko stan przejściowy. Liczyłam na to, że to się wkrótce zamieni na aktywne tworzenie. Za gimbusa, chciałam zostać pisarką, malarką, poetką, piosenkarką, aktorką… W sumie to chciałam tworzyć cokolwiek – oby tylko się wybić. Nie rozumiałam za bardzo na czym to polega, ale czułam, że to właśnie jest moją drogą. Poczucie celu to ważna sprawa i nawet w najmniejszym stopniu nie żałuję tamtej postawy. Pomogła mi przetrwać ten burzliwy okres w życiu.
Próbowałam więc swoich sił w bardzo wielu dziedzinach, widząc wyraźny postęp i porównując swoje prace do tych powszechnie docenianych. Z niektórych byłam dumna, w inne wątpiłam. Każdorazowo jednak po przedstawieniu światu kolejnego dzieła, okazywało się, że stosunek odbiorców do twórców wcale nie jest taki duży. Internet pokazuje, jak bardzo nieodosobniony jest każdy wannabe artysta oraz jak mało obchodzą ludzi dzieła innych. Wystarczy wejść na deviantARTa: cały czas pojawiają się tam nowe prace, a co chwilę trafia się jakaś wartościowa. Sztuka przestaje zadziwiać, kończy bycie niezwykłą. Można przeglądać te prace w nieskończoność, ledwo zerkając na coś, czemu zostały poświęcone co najmniej godziny. Sztuki wizualnej się nie przeżywa, nie dostarcza ona przyjemności tak bezpośrednio jak muzyka. A przynajmniej nie bierne bycie jej odbiorcą – tym, który nigdy nie będzie w stanie w niej uczestniczyć. Zamiast tego, po zobaczeniu czegoś nawet maksymalnie świetnego, co najwyżej powie „fajne” i zamknie stronę.
Tutaj znowu postawiłabym na przewagę sztuki naiwnej. Wesołe, „kiczowate” obrazki, sprzedawane masowo w sklepikach „wszystko po cztery złote” przynajmniej spełniają swoją rolę. To samo widoczki, urocze pejzażyki, powtarzające się motywy zachodów słońca, sprzedawane pod Bramą Krakowską, z których szydzi co drugi artysta. Rzeczy, które nie zdobyły i nie zdobędą rangi prawdziwego dzieła sztuki, a zamiast tego będą wyśmiewane, okazują się jako jedyne wypełniać pierwotną misję sztuki. Odbiorca komponuje je na swojej ścianie, układa wraz z resztą mebli i podziwia efekt swojego działania. To tworzy jakieś wrażenie, jest dekoracją cieszącą oko, czyli dziełem plastycznym. Jednak nikt nie mówi o anonimowych twórcach tych obrazków. W przypadku kopiowanych w fabrykach dzieł odpowiedź wydaje się być jasna. Na pierwszy rzut oka jest to spowodowane formą – masowym drukowaniem na najtańszym materiale w przeciwieństwie do ręcznie wykonanej pracy o pozornie wyższej cenie. Jest to według mnie nietrafiona odpowiedź – wszak nawet na wspomnianym już deviantARTcie często rysownicy i malarze oferują swoje usługi w cenach o wiele mniejszych niż deviantartowy druk pracy na płótnie. A co z dziełami „spod Bramy Krakowskiej”? Jestem przekonana, że gdyby postawić wśród tamtejszych płócien jakiegoś abstrakcjonistę, to nikt nawet nie zwróciłby na niego uwagi. Prawdziwym powodem tego zjawiska jest powszechne przekonanie o wyższości konkretnych dzieł nad innymi. Gdyby dowolny twór Pieta Mondriana wisiał w jednym z „pokoików” Ikei, to wszyscy traktowaliby go z takim samym zaangażowaniem jak dywan czy lampę.
Albo weźmy takiego Jacksona Pollocka. Już pomijając fakt, że nie przepadam za jego twórczością, chciałabym zwrócić uwagę na to, że coś takiego mógłby podrobić każdy. Oczywiście nie mówię tutaj o dokładnym kopiowaniu kawałka po kawałku, a o oddaniu wszystkiego, co dzieło reprezentuje. Jak ktoś nie wie, jak drippować, nie ogarnia koncepcji all-over, ale mimo to chciałby tworzyć informel, to zawsze może pooglądać nagrania z action paintingu i użyć ich jako tutorial. Może i jego praca nie sprzeda się za 161.3 miliona dolarów, ale będzie miał oryginalne i własnoręcznie naciapane dzieło sztuki. Pytaniem jest: czy chce się być nabierającym czy nabieranym. Kolejnym – jaki cel ma taka sztuka? Dekoracyjno-ekspresyjny czy może napełniający komuś sprytniejszemu dodatkowo kieszonkę? Wystarczy tylko ułożyć legendę, ciągnąć ją przez dłuższy czas i będzie. Odrobina charyzmy, trochę wygadania i nawet nie potrzeba umiejętności plastycznych, aby zbić fortunę na sztuce.
A ciapanie jest bardzo proste. Jak się okazuje, potrafią to robić nawet 5-letnie dzieci. Na przykład taka Aelita Andre, młoda Australijka, która stała się obiektem kultu wielu miłośników sztuki/dzieci dzięki swoim kolorowym pracom. W artykułach, ale bardziej w komentarzach pod nimi, można przeczytać o niezwykłym talencie w dobieraniu kolorów, o prawdziwym darze plastycznym, dzięki któremu prace dziewczynki są takie wyjątkowe i dojrzałe. Gdy tylko pojawi się komentarz krytyki, dany komentator zostaje wyśmiany, uważany za nietolerancyjnego lub zazdrosnego. Według mnie, niesłusznie. Myślę, że każde dziecko (ale i każdy dorosły również ;) ) potrafiłoby stworzyć podobnie ciekawe dzieło jak prace Aelity. Nie każdy tylko dostaje do łapy całe wiadra farby i własną pracownię, gdzie może machać pędzlem na lewo i na prawo. I tak, abstrakcyjne prace potrafią być piękne. Ale czy to czyni je bardziej wartościowymi niż cena płótna? Ja osobiście myślę, że nie ma powodów do zachwycania się czymś, co może zrobić każdy. „Inne dzieci malują kwiatuszki i słoneczka„, bo tak zostały nauczone. Niemniej jednak należą się słowa pochwały rodzicom Aelity – dzięki zdobyciu rozgłosu, nie będą mieli problemów z zapewnieniem córce dobrej przyszłości.
Na koniec chciałabym przekazać swoją wizję proroczą: to się skończy. Mówiąc, że wszystko może być sztuką, mamiąc ludzi i zaburzając ich własne poczucie estetyki, zabija się plastykę. Kolejne rzesze niedocenianych twórców zaczną rezygnować z prezentowania swoich dzieł. Jeszcze przez jakiś czas będą pojawiać się wytworne kompozycje bez żadnej funkcji poza byciem eksponowanymi na wystawach, a potem już nic. Wyjdzie na jaw, że rysunek czy obraz to taki sam przedmiot jak każdy inny i powrócą pierwotne funkcje sztuki. Myślę, że tego właśnie potrzeba, aby uciec z tego cyrku.