Do napisania tej notki zainspirowała mnie pogawędka z johndurrem (masz tu darmową reklamę) oraz kilka innych rozmów na podobne tematy. Przedmiotem tego wpisu będzie po raz kolejny hejting często spotykanego pierdolenia, tym razem związanego z „kowalowaniem” swojego losu. Nie ma co mówić, że nie mam pojęcia w temacie, bo sama kiedyś miałam dość głupi pogląd na tę sprawę. Na szczęście mi przeszło po przemyśleniu paru kwestii, do czego też zachęcam wszystkich, którzy wyraźnie promują swoją podobnie niewyrobioną opinię.
O wierzeniu w horoskopy, bożki, wróżby, przesądy, predestynację, itd. nawet chyba nie powinnam pisać, bo większość osób już wie, że ma do czynienia z blogiem osoby zupełnie sceptycznie nastawionej do życia. Irytuje mnie jednak ta binarność odpowiedzi na to pytanie: że albo istnieje magiczna siła, która odgórnie kieruje człowiekiem, albo to człowiek sam odpowiada za swoje życie. Pomijając już zupełnie sens pierwszej z możliwości, sam kontrast pomiędzy nimi sprawia, że większość osób automatycznie zaczyna opowiadać się po drugiej stronie, niekoniecznie skupiając się na argumentacji. Tak po prostu – bo jest.
W tym momencie zastanawiam się, czy aby na pewno druga odpowiedź jest taka racjonalna, na jaką wygląda na pierwszy rzut oka. Czy tak naprawdę człowiek jest głównym budowniczym swojego życia i rzeczywiście ma na nie największy wpływ? Czy to, gdzie się znajdzie podczas starości rzeczywiście w największym stopniu zależy od tego, co sam zrobił, jak pokierował swoje życie i jakich działań się podjął? W wielu przypadkach tak, ale na pewno nie w większości.
Czy kobieta urodzona w jednym z krajów arabskich może stać się amerykańską businesswoman? Nawet jeśli fizycznie jest to możliwe, to na świecie jest tyle zasad natworzonych przez ludzi przez tysiąclecia, że staje się to niemal nieprawdopodobne. Osoba ta dorasta w takiej tradycji w jakiej kręgu się urodziła i jej dalsze poczynania są ściśle związane z tym, co spotka na swojej drodze. Tym, do czego ograniczają się jej możliwości, jest wybór reakcji na każde kolejne wydarzenie. Czy kuje ona swój los? Wątpliwe.
Odchodząc już od szablonów postaci wykorzystanych w ramach przykładu – jak to wygląda z mojej strony? Co tak naprawdę zależy ode mnie? Bardzo dużo wyborów było narzucone mi w mniejszym bądź większym stopniu przez otoczenie. To, że rodziny się nie wybiera, to każdy wie – jednak to dopiero początek wyliczanki. Wybór szkoły ograniczony jest geograficznie, a limit ten wspierają wszelkie zasady kulturowe (np. to, że w wieku rozpoczęcia liceum na ogół mieszka się z rodzicami, co również ogranicza wybór tej szkoły do najbliższych terenów). Wybór kierunku studiów również wydawałby się swobodny, jednak tak naprawdę ograniczony jest on listą dostępnych kierunków w ogóle i moimi możliwościami finansowymi itd. Niby lista ludzi, z którymi się zadaję, to efekt mojej osobistej selekcji, jednak same poszczególne osoby pojawiły się na mojej drodze za sprawą całej masy wydarzeń losowych. Podobne wydarzenia też ukierunkowały tą selekcję.
Czy opłaca się starać na siłę zmieniać swoje życie? Na to pytanie udzieliłabym odpowiedzi podobnej do: czy warto walczyć patykiem z kimś uzbrojonym w ostry miecz.
Moim zdaniem, wyczarowywanie sobie życiowych szans jest bardzo męczącym i czasochłonnym zajęciem, często tak naprawdę kończącym się negatywnie. Zdecydowanie lepszą inwestycją jest przygotowywanie siebie do wykorzystywania szans podrzucanych przez życie. Wiem, że piszę zbyt ogólnie i nie argumentuję tak długo jak powinnam, ale nie mam za bardzo czasu na powiększenie długości tej notki kilkukrotnie.
Każdy ma jakiś swój sposób na życie – moim jest wyczekiwanie na życiowe szanse, które często mają swoje określone ściśle daty i w międzyczasie ambitne dążenie do przyjęcia wyzwania w jak najlepszym stylu, mając wszystko przygotowane i przemyślane już wcześniej. Nie zamierzam walczyć z wiatrakami (choć dokładnie to robiłam jeszcze parę lat temu), a zamiast tego po prostu czekam, przeplatając prokrastynację z preparacją.