Jest wiele rzeczy, których pewnie nigdy nie kupię, ale gdyby zdarzyło mi się móc takowe dostać za darmo, z pewnością bym przyjęła – po czym nie szukała jak najszybszego sposobu pozbycia się, choćby w najbardziej nieopłacalny sposób z możliwych. Taką rzeczą jest na przykład nowy iPhonie 5 – nie jara mnie mainstreamowa odmiana hipsterstwa, ale gdybym nagle wygrała takiego w jednym z tych konkursów na facebooku (nie żebym brała udział), przyjęłabym go z wielką chęcią i być może nawet zachowała dla siebie. Są jednak dwie rzeczy, których po prostu posiadać nie chcę i gdyby darmowe pozyskanie jednej z nich było dla mnie możliwe (co jest zupełnie nieprawdopodobne, ale już załóżmy), pewnie jeszcze przed zachodem słońca wystawiłabym je na aukcji na allegro, aby się jak najszybciej ich pozbyć. Pierwszą z nich jest…
Telewizor
Tu już nawet nie chodzi o to, że telewizja kłamie, bo to jest jedynie prostym do wypowiedzenia skrótem myślowym, który jest dostatecznym argumentem jedynie dla osób, których częstotliwość zabierania głosu w dyskusji jest wyjątkowo mała, a po zapytaniu o opinię odpowiadają, że nie mają refleksji na ten temat. Jako, że część osób zaglądających na tego bloga z całą pewnością nie zasila wyżej wymienionej grupy, opiszę bardziej, na czym polega mój tv-hejting. Zacznę od tego, że siedzenie przed telewizorem zbyt bardzo kojarzy mi się z marnowaniem czasu. Takim zupełnie bezowocnym, nawet nie pozwalającym odpocząć umysłowi po ciężkim dniu pracy. I kojarzy mi się z paroma osobami, od których dość wiele razy musiałam słyszeć o jakiś Hankach, Bożenkach i Maćkach z Klanu i innych serialów tego typu. Ja rozumiem, że zainteresowania są różne – ja lubię pisać na blogasku, a ktoś w tym czasie woli wczuwać się w wykreowane życie Marysi z M jak Miłość, która od trzech odcinków tęskni za Rafałem, ale woli przebywać w towarzystwie Tomasza.
Poza tasiemcowatymi serialami, w telewizji również występują filmy. Podobno w ciągu ostatnich kilku lat wprowadzono wyższą jakość obrazu, a nawet możliwość zapauzowania w trakcie akcji, aby wyjść do ubikacji, czy skoczyć po coś do jedzenia. Nawet jeśli tak jest – nie zmienia to faktu, że telewizora nie położę sobie na brzuchu, otulając się ze wszystkich stron kocami i poduszkami, aby maksymalnie powiększyć komfort oglądania. Dodatkowo wciąż telewizja ogranicza mnie do tego, co aktualnie w niej leci, a kiedy ostatnio przeglądałam gazetę z rozkładem programów, nie zawierało się w nim nic wartego uwagi. Zupełnie inaczej jest, kiedy posiada się laptopa. Niektórzy preferują większe ekrany – ja jednak wolę nie latać wzrokiem od jednego punktu ekranu do drugiego.
No i są jeszcze te słynne reklamy. Jesteś głodny? Spójrz na zdjęcia naszych wspaniałych produktów wymodelowanych z plasteliny! I kiedy już się zastanawiasz, czy zdążysz polecieć do kuchni przed flmem… Boli cię brzuch? Czujesz się słabo, jesteś niewyspany i zmęczony… Niestety doskonale wiem, jak wygląda wiele reklam (nie mówię, że wszystkie, ale niestety widać, która część przemysłu w Polsce się rozwija wyjątkowo prężnie)… Gdyby zamiast kolejnego homeopatycznego syropku na kaszel pomiędzy filmami w telewizji leciały reklamy tego typu, to dla samych takich reklam mogłabym posiedzieć jakiś czas dziennie przed telewizorem.
Zostają jeszcze wszelakie programy typu wiadomości czy prognozy pogody. Osobiście preferuję selekcję informacji poprzez sprawdzanie każdej w kilku źródłach, czytanie komentarzy pod artykułami itp, dlatego nie widzi mi się forma przedstawiania newsów w telewizji.
Chyba tyle argumentów wystarczy, aby zrezygnować zupełnie z tej formy rozrywki, a przy okazji zaoszczędzić mnóstwo czasu i odrobinę pieniędzy. Z kolei drugą rzeczą, jakiej z pewnością nie będę potrzebować w najbliższym czasie jest…
Samochód
O ile niechęć posiadania telewizora miała jeszcze szansę nie zdziwić czytelnika tego bloga, rezygnacja z własnego auta zapewne wywoła falę zdumienia. Ile osób od dzieciństwa marzy o samochodzie, myśląc o nim jak o zwierzątku, którym mogłoby się opiekować, jak o takim własnym dzidziusiu, tylko że nawet nie pozbawionym użyteczności.
Ja osobiście uznałam, że póki mieszkam w tym wspaniałym państwie (a mam nadzieję, że długo to nie potrwa), posiadanie pojazdu innego niż rower byłoby tylko wysokobudżetową zachcianką, do niczego mi nie potrzebną. Jeszcze rok czy dwa temu myślałam o tym, aby zrobić sobie prawo jazdy po to, aby jeździć ze znajomymi na konwenty własną bryką, co przy większej ilości ludzi wyszłoby cenowo podobnie do środków transportu publicznego, a najpewniej byłoby nawet wygodniej. Gdyby to była jednak jedyna cena, pewnie już dawno chodziłabym na kursy. Okazuje się jednak, że poza kosztem kupienia, benzyny i ewentualnych części, jest cała masa dodatkowych opłat do pokrycia – i to niezależnie od tego, czy auto jest w użyciu, czy nie. Zakładając jeden konwent na pół roku i jedno użycie w obrębie województwa na miesiąc, koszt utrzymania takiego samochodu wyszedłby monumentalny. A teraz załóżmy, że rezygnuję z busów i pociągów i chcę samodzielnie i niepublicznie transportować siebie do szkoły, te 35 kilometrów, w tą z z powrotem, codziennie. Myślę, że dopisanie jeszcze jednej cyfry do miesięcznej ceny dojazdu do szkoły utworzyłoby nadal niedostatecznie dużą liczbę, nawet gdyby była to dziewiątka na przodzie.
Druga sprawa, że podróż pociągiem czy nawet już busem innym niż Sindbad, jest psychicznie o wiele bardziej komfortowa niż stresowanie się wszystkim wokół, trzymając kierownicę. Co prawda, zdarzają się gorsze sytuacje, typu nieprzyjemni współpodróżni w przedziale pociągu, którzy nie widzą nic złego w swoim nietypowym zachowaniu, jednak z całą pewnością jest ich mniej niż tych niewyspanych, niedouczonych, leniwych w przestrzeganiu zasad drogowych kierowców na ulicy. Jadąc publicznym środkiem transportu mogę położyć się spać (kto również korzysta, z pewnością wie, że po kilku dniach na tej samej trasie już nie trzeba się martwić obudzeniem się z nawet największego snu we właściwym momencie – organizm zrobi to samodzielnie), mogę poczytać książkę, powtórzyć materiał szkolny, czy odrobić lekcje.
Jadąc samochodem, musiałabym na miejscu tych możliwości, trudzić się w zachowaniu świadomości umysłu, kiedy wszystko rankiem rozmywa mi się przed oczami, kontrolować nie tylko nieruchome elementy, takie jak znaki drogowe, ale każdego innego uczestnika ruchu – być cały czas przygotowaną na to, że w każdej chwili może ktoś wyjechać zza zakrętu, w każdej chwili jakiś pijak może wjechać prosto we mnie, a osoby, które wykupiły sobie prawo jazdy i jeżdżą nie znając podstawowych zasad, zapewne mają w dupie moje zdrowie i życie. Wystarczy jeszcze dodać nieprzewidywalnych pieszych – podobną grupę do tych, którzy idą zawsze tą częścią chodnika z narysowanym na niej rowerem, a potem narzekają, że rowerzyści jeżdżą za szybko. A to tylko przy stałej trasie jazdy…
Kiedy w grę wchodzi zupełnie nieznana ulica, nie wykute na pamięć znaki drogowe, kompletny brak wiedzy o mentalności kierowców danego regionu… Już nie mówię o tym, aby w Anglii jechać po lewej stronie, ale myślę, że sam przejazd przez środek Warszawy byłby dla mnie wielkim wyzwaniem. Każdy samochód znajdujący się obok mnie byłby potencjalnym źródłem zagrożenia – nigdy nie byłabym w stanie wiedzieć, kim są ci wszyscy kierowcy, w jakim stanie są ich maszyny. Skąd mam wiedzieć, że z jadącej przede mną przyczepy nagle nie spadnie na mnie meblościanka, a pani po lewej stronie nagle nie zaśnie na kierownicy. Do tego dochodzą możliwe kłopoty ze znalezieniem parkingu, ze znalezieniem otwartego kiosku, w którym akurat będą karty parkingowe… A wystarczyłoby tylko pojechać pociągiem…
Może przesadzam, może samochód to przyjemność jazdy… Ale co to za przyjemność, kiedy siedzi się za szczelną szybą (w przeciwieństwie do jazdy rowerem, kiedy to wiatr przyjemnie szarpie za włosy, a wokół czuć zapach wiosny i słychać śpiew ptaków i tak dalej), w zamkniętej ciasnej puszce, gdzieniegdzie śmierdzącej samochodem (samochody śmierdzą samochodami, to chyba oczywiste – każdy indywidualnie, ale jest też ten wspólny zapach wydzielany przez przeróżne rzeczy w których nazewnictwo nie wnikam) i stresować się tym wszystkim, co opisałam wyżej.
Pewnie są osoby które właśnie w tym czują radość, którym odpowiada takie przemieszczanie się w terenie. Niektórzy potrafią wyciągać samochód z garażu tylko po to, aby pojechać nim w odwiedziny do sąsiada – ja niestety preferuję pójście pieszo. Hmm… Nie, nie niestety :D.