Dzisiaj nie miała się tutaj pojawić notka. Pisać powinnam wczoraj, tak jak sobie to spontanicznie, ale ówcześnie ostatecznie ustaliłam, jednak do tego nie doszło, gdyż sen mnie zmorzył mniej więcej podczas uruchamiania się Open Office’a. Jak to się stało, że dzisiaj, o godzinie czwartej w środku nocy, mniej więcej godzinę przed planowanym wstaniem a pół przed pierwszym budzikiem, siedzę z włączonym laptopem i piszę – tradycyjnie bez celu? Dzieje się tak głównie dlatego, że po praktycznie trzech tygodniach spania średnio po 3h dziennie (mój organizm z powodu braku wyboru i niechęci buntu z powodu zbytniego lenistwa został zmuszony do pogodzenia się z tym i pomniejszego przyzwyczajenia się), ostatniej nocy nareszcie mogłam sobie odpuścić pobudkę w środku nocy (według mojego biologicznego zegara godzina 5 to sam środek nocy, jeśli nie nawet jej początek) i uzupełnić braki w energii na tyle, aby móc wreszcie chociaż ten jeden dzień przefunkcjonowac sobie normalnie. Okazało się to jednak nie takie proste, gdyż już po kilku godzinach dały się we znaki efekty tych trzech tygodni. I wtedy postanowiłam powrócić do kofeiny i – z powodu niechęci do kawy – zrobiłam sobie yerba mate. I w ten oto sposób, po zapisaniu drobną czcionką, kratka pod kratką, 10 stron w zeszycie od wosu, po próbie zrobienia pierwszej z tragicznej liczby kartek na literki i po wykuciu architektury klasycystycznej, nadal mam jeszcze masę energii, którą naprawdę szkoda by mi było zmarnować.
Sen – jak uczą wszyscy wokół – jest rzeczą niezwykle konieczną do funkcjonowania. Powinnam teraz iść spać, bo pisanie tej notki nie jest czymś, co byłoby dalekie od marnowania czasu, a z powodu nadmiaru przyzwyczajeń do nie brania się za nic o tej porze (chciałabym kiedyś zlikwidować u siebie tę barierę w mózgu, jednak to nie takie proste), które to wyhodowało we mnie samo życie, nie wezmę książki, nie otworze Photoshopa, nie zrobię nic sensownego. I chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego pomimo to, nadal stukam w klawiaturę przed panelem joggera.
Jutrzejszy dzień będzie bardzo schematyczny, już z góry to wiem. Obudzi mnie pewnie trzydziesty budzik, a kilka poprzednich nawet odbiorę (budziki w telefonie), z czego dwa czy trzy pierwsze będą nawet posiadały rozmówcę. Kiedy jednak będę na tyle świadoma, aby obliczyć, że jeszcze kilka drzemek i moja przygoda ze wstawaniem skończy się spóźnieniem na pociąg, wezmę telefon aby upewnić się, że przez sen nie wykręciłam podświadomie jakiegoś numeru i w zombie-mode nie wypowiedziałam jakiś losowych myśli. Chociaż zawsze się okazuje, że poranne rozmowy są jedynie efektem zaspanej wyobraźni, zawsze jednak lepiej się upewnić :). Dalszej części dnia opisywanie mija się z celem.
Doszłam ostatnio do wniosku, że moje hipsterstwo zamiast maleć z wiekiem, wzrasta w zbyt szybkim tempie. Niedługo będę taką indywidualnością, że Kordian i Konrad razem wzięci mogliby się schować. A tak na serio, to jedyne, co mnie wyróżnia z tłumu to to, że – jak ostatnio wywnioskowałam – nie umiem pracować w grupie, żyć w stadzie i ogólnie gdyby ktoś miał mnie przydzielić do jakiejkolwiek grupy, to najserdeczniejszym życzeniem, jakie mogłabym skierować do otoczenia, byłoby „aby to nie była twoja grupa”. Dlaczego tak? Otóż mój wewnętrzny antykonformizm, który urodził się jako efekt uboczny nie-aż-tak-dawnej walki wewnętrznej z konformizmem, każe mi tak się ustosunkowywać do opinii publicznej, że gdy tylko coś staje się ogólnie cenione, zaczynam zbliżać się do postawienia oceny negatywnej samym tym faktem, a widząc, że inna rzecz jest odrzucana przez innych – skupiam się na niej. Działa to też odwrotnie – kiedy zaczyna mi na czymś zależeć, od razu wszyscy, którzy przed tym z wielką chęcią by się za to zabrali, teraz odsuwają się od tego, a kiedy coś staje się dla mnie nieistotne, zaczyna okazywać się, że jest to coś tak znaczącego, że muszę koniecznie znajdować na to czas. To jest w sumie trochę śmieszne.
A tak poza tym to u mnie wszystko okej, poza faktem, że perspektywa przetrwania przez całą zbliżająca się zimę zabija mnie od środka. Ale o tym innym razem :).