Chwilowa przeplatanka pomniejszego natchnienia i typowego art-blocka zmusiła mnie do sprawdzenia, które z tych zjawisk w danej chwili przeważa, więc zabrałam się za pisanie tego posta – drugiego w te, kończące się już, wakacje.
Ze wszystkimi zmianami w życiu – nawet tymi najdrobniejszymi wiążą się uczucia mające w nich swoje źródła. Kiedy jest ich za dużo, można albo iść spać z nadzieją, że za kilka godzin obudzi się ich jedynie część, albo w charakterystycznym dla mnie działaniu, wziąć się za wypisywanie różnych śmiesznych, niepowiązanych ze sobą za bardzo zdań, składających się w całość jak wycinanka z gazet zrobiona za pomocą kleju z tesco za złotówkę. Czasem to jest naprawdę uspokajający sposób wmuszenia w siebie myślenia ograniczającego się wokół powoli pisanych słów, innym razem działa to na umysł jak wycieranie kurzu ostrym, gruboziarnistym papierem ściernym.
Ciągle piszę nowe zdania i je kasuję – czyżby niepewność jednak postanowiła mnie dzisiaj podenerwować?
Nie rozumiem upływu czasu… Wydaje się taki niestały. Możecie mnie zabić za profanację podstawowych praw fizyki, bezczeszczenie matematyki i reprezentowanie ignorancji wobec zdecydowanej większości nauk ścisłych, jednak czasami naprawdę mam wrażenie, że pojedyncze sekundy mijają kilka razy wolniej lub szybciej niż powinny. Jak to jest, że czasami 5-10 minut ciągnie się w nieskończoność, a innym razem 2 miesiące znikają zanim zdąży dotrzeć, że się zaczęły… Bezsens. Nigdy nie potrafiłam odpoczywać.
Ostatnie półtora tygodnia wakacji chcę wykorzystać twórczo. Jednak nadal nie potrafię sobie poradzić z odruchem wmawiania sobie, że na coś czekam. Potem w głowie lata mi zdanie „nic mi się nie chce”, a jego cel sprytnie chowa się za słowem „nieistotny”. Lenistwo, jako potwór zbyt ciężki, aby go przenieść w inne miejsce rozwijał się i ewoluował przez te wszystkie lata mojego życia, nie dając najmniejszych szans na jego pozbycie się. I teraz, kiedy nie przygniata mnie sterta książek, stworzenie to warczy i syczy abym nie mogła chociaż na chwilę o wszystkim zapomnieć.
Najgorsze jest to, że coraz słabiej czuję radość tworzenia, a coraz silniej coś pomiędzy smutkiem a złością, kiedy ktoś zbyt bliski powie coś zbyt krytycznego odnośnie mojej „tfurczości”. Że moje notki są emo, że są polaczkowe, że są dziecinne, że blablabla – niby nie powinnam tego brać do siebie, bo w końcu każdy ma inne poczucie humoru, a skoro mojego nic nie rozumie, to – myśląc pozytywnie – można stwierdzić, że jest ono wyjątkowe, niepowtarzalne. To samo można stwierdzić o rozdeptanym ślimaku, którego resztki ułożyły się w śmieszny wzór na chodniku.
Zazdroszczę tak bardzo tym wszystkim ludziom, którzy potrafią tłumic w sobie uczucie (lub go normalnie nie doświadczają) zmarnowania czasu. Kiedy pojawiają się przede mną destrukcyjne pytania typu „W czym jesteś dobra? Co jest obecnym owocem Twojego życia, które już tak ciągniesz, narzekając na wszystko po kilka razy na minutę? Jaki masz cel?” moja odpowiedzią jest tylko „yyy… eee…”, co w sumie doskonale demonstruje stan moich umiejętności i aspiracji.
Stanęłam tak sobie dzisiaj wieczorem na środku mojego pokoju i doszłam do wniosku, że bałagan w nim nie jest już tylko fizyczny, ale rozpostarł swoją złowrogą aurę na wszystko wokół. Może sobie przemaluję ściany na jakiś nowy kolor…
Mam ochotę komuś zrobić na złość. Jednak to już by wymagało większej motywacji.