Ostatnio dwie związane ze sobą ściśle rzeczy bardzo mnie zdziwiły. Otóż przypadkiem zdarzyło mi się rozmawiać przez gg z jednym dość dawno niewidzianym znajomym. Chociaż rozmowa nie trwała długo, w pewnym jej momencie powiedział, że cieszy się, że mógł ze mną pogadać. Chwilę później na jednym czacie ktoś inny się mnie pytał, dlaczego do niego nie piszę… To dało mi do myślenia. Tyle razy było mi smutno, że nikt do mnie nie pisze, ale sama do nikogo nie napisałam. Przejeżdżając kursorem po szatańskiej liście 666 kontaktów, analizowałam po kolei myśląc „ta jest pewnie zajęta”, „ten mnie pewnie nie pamięta”, „z tą nie chce mi się rozmawiać”, „z tym nie mam o czym”, „ten… kto to w ogóle jest?”, „z tą kontakt się urwał wieku temu”, „ten, tan i ten są pewnie zajęci”, „ta, ta i ta w sumie nigdy nie były jakoś rozmowne”. I za każdym razem, kiedy nie mogłam znaleźć kogoś do rozmowy, towarzyszyło mi to destrukcyjne uczucie, że przecież ja zabrałabym ich cenny czas, że takie napisanie do kogoś to wpieprzanie się na siłę w jego życie… Że skoro ta osoba do mnie nie pisze, to jest spora szansa, że po prostu najzwyczajniej w świecie nie chce ze mną rozmawiać…
To nie jest tak, że nie próbowałam. Kiedy co jakiś czas już z kompletnych nudów napisałam do kogoś, to zwykle się pojawiało (choć nie dosłowne) pytanie o cel tej rozmowy. Osoba, do której pisała, prawie zawsze wymagała ode mnie wytłumaczenia, dlaczego dopiero teraz, co mną kierowało w tej decyzji, po co w ogóle piszę itd. Wśród tych pytań przemawiało zdenerwowanie, że zabieram komuś cenny czas na 'taką po prostu rozmowę o niczym’, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nagle wszyscy wokół mnie przybrali status wielce zapracowanych, a ja jedna stałam się głupim leniem, który nawet ma czas, aby porozmawiać o czymś niebędącym koniecznością, o czymś od czego nie zależy ani życie, ani praca, ani pieniądze. I tak przez ostatnie pół roku większa część moich rozmów poza kilkoma kontaktami było rozpoczynane na konkretny temat i kończyło się, kiedy się urywał. Wyglądały one przykładowo tak: „-hej, wiesz może, co jest zadane z angielskiego? -zad 4/65. -dzięki -nmzc”. Jednak były i są osoby, do których pisywałam co jakiś czas, ale kiedy na kilka moich zdań otrzymywałam po kilku-kilkunastu minutach emotikonę lub pojedyncze słowo, upewniłam się w stwierdzeniu, że takie pisanie do kogoś, kto nie jest „close friend”, jest po prostu wpieprzaniem się w jego życie…
W ciągu ostatnich kilku dni usłyszałam pytanie „po co ja w ogóle siedzę na tych wszystkich ircach”. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że po prostu dlatego, że pisząc tam nie pojawia się uczucie wpieprzania się w czyjeś życie. Zawsze znajdzie się ktoś, z kim porozmawia się na dowolny temat, choćby mieszczący się w określeniu „narzekanie na pogodę”. Ponieważ na kanałach jest zwykle sporo osób, wypowiedź nie jest kierowana do nikogo konkretnego, a kto się do rozmowy włączy, da wyraźny znak, że dysponuje czasem lub nie ma nic przeciwko rozmowie na taki właśnie błahy temat.
W ciągu ostatnich dwóch tygodni mój laptop przez większą część dnia był wyłączony. Kiedy się nie ma większych obowiązków związanych ze szkołą, nie trzeba poświęcać tyle czasu na odkładanie ich na później, odświeżając fejsbuka, czytając jakieś kwejki, czy pisząc na ircach i czatach na tematy ściśle nieistotne. Dopiero wtedy można w pełni cieszyć się z ostatniego w tym roku szkolnym biletu miesięcznego na busa do Kielc – tego luksusu będzie mi brakować w wakacje. O ile w zeszłym roku mogłam sobie pozwolić na okazyjne przyjazdy do tego miasta, to teraz przy dwukrotnie droższym bilecie będę musiała sobie tak zorganizować wakacje, aby jak najmniej czasu spędzić leżąc w domu, ubolewając nad kolejną podwyżką ceny biletu na busa, która to w ciągu tego roku zdążyła się już podwoić. Wracając – te ostatnie kieleckie chwile spędziłam w gronie znajomych i muszę przyznać, że tego mi brakowało przez te wszystkie miesiące spędzone na facebooku, trzęsąc się pod kocem z zimna, starając się nie patrzeć na rosnącą na biurku stertę zeszytów i podręczników. Przez te miesiące bardzo długo było mi smutno z powodu samotności, a każdy raz kiedy nowa wiadomość okazywała się spamem odbierał mi wszelkie poczucie sensu tego wszystkiego.
Bo życie to poczekalnia przed polskim gabinetem lekarskim. Najważniejsze to zdążyć przed śmiercią kapnąć się, że przecież można wyważyć drzwi.
Ostatnia rzecz, jaką chciałam napisać w tym poście to to, że szczerze nienawidzę, kiedy ktoś mi przerywa pisanie. Po to drzwi są zamknięte, aby nie wchodziła co chwila babcia, narzekając, co muszę zrobić, co muszę zrobić lub co muszę zrobić. Wkurwia mnie to niezmiernie, bo nienawidzę jednocześnie pisać, karmić psa, wynosić śmieci, sprzątać rzeczy siostry z korytarza i zmywać garów, mam tylko dwadzieścia osiem rak i trzydzieści cztery nogi, przy tak małej ilości kończyn wolałabym jednak zrobić jedną rzecz, potem drugą, a dopiero po drugiej trzecią. Niestety niektórzy twierdza inaczej. Kolejnym cudownym przerywnikiem pisania jest to niesamowicie przyjemne uczucie kiedy przypadkiem nie usłyszę, że ktoś mnie wołał z dołu, choć miałam słuchawki na tyle cicho, aby nie słyszeć tylko dźwięków wydawanych przez brata. Dlaczego ktoś ma mieć do mnie pretensję, że nie potrafi na tyle głośno krzyczeć, aby przebić brata o te kilka decybeli. Ewentualnie, jak już ktoś jest bardzo zdesperowany i nie może przeżyć braku mojej obecności, to mógłby przejść się te kilkaset kilometrów z kuchni do mojego pokoju. Ale czy mój brak reakcji na nieusłyszane wołanie jest powodem do awantury? Ja mam takie dziwne wrażenie, że nie, aczkolwiek mogę się mylić.