Czym dłużej żyje na tym pełnym ironii i hipokryzji świecie tym mocniej upewniam się w twierdzeniu, że wyrobiłam sobie niezłą wytrzymałość. Coraz rzadziej krytykuję, coraz częściej zamiast z czymś walczyć, po prostu daję sobie z tym spokój i ulegam, bądź nie, idąc dalej. I jakoś tak nic mnie nie złamało jeszcze…
Może to jakieś otępienie moralne, może to rozwijająca się wewnątrz umysłu szerokopojęta głupota, ale z każdym dniem na coraz więcej przeciwności losu reaguję neutralnie, tak bardzo mi z ich powodu wszystko jedno… Rzeczy, które jeszcze rok czy dwa temu mogłyby mnie zniszczyć, teraz przyjmuję do wiadomości ze spokojem, ulegam im.
Nie walczę. Nie mam dość siły, aby dostosowywać cały świat wokół mnie do swoich potrzeb. I kim ja jestem aby na siłę zmieniać ludzi ustawionych niewygodnie względem mnie? Czasami po prostu trzeba dać sobie spokój, dla własnego komfortu. Kiedy siostra rozgłosiła swoją muzykę, zamiast kazać jej ją chociaż trochę ściszyć, lepszym rozwiązaniem jest nałożenie szczelnych słuchawek – nawet jeśli jest to dyskomfort związany z ich noszeniem oraz konieczność włączenia muzyki dość głośno, kiedy chciałoby się posiedzieć we względnej ciszy, to przynajmniej oszczędzi się gardła, energii i uniknie siniaków wynikłych z delikatnego zwrócenia uwagi siostrze, które i tak nic nie da. Babcia wchodzi bez pukania do pokoju, przerywając mi rozmyślanie i pisanie, pytając o sposób zmazania długopisu, którym pomyłkowo napisała rozkład busów w książeczce ubezpieczeniowej, czy jakiejśtam innej. Zamykam drzwi po jej wyjściu. Po chwili wchodzi tata, cośtam mówi, a ja lekko odchylam jedną słuchawkę. Zamykam za nim drzwi. Wchodzi siostra, kradnie mój zeszyt od historii sztuki, z wielkim wyrzutem, że zabrałam jej go (no co, zobaczyłam, że leży porzucony na podłodze w korytarzu). Kiedy wychodzi, zamykam za nią drzwi. Nawet już nie tłumaczę im, że drzwi po to zostały wymyślone, aby można je było zamknąć, a że w takim stanie były przed ich przyjściem, to takimi też chciałabym je zobaczyć po ich wyjściu.
W szkole oceny takie średnie, ale już nawet nie staram się ich podnosić za wszelką cenę. Jeszcze w gimnazjum robiłam wszystko, aby mieć same piątki, a liczbę czwórek ograniczyć do maks trzech. Możliwości dostania oceny dostatecznej nie dopuszczałam. Byłaby to dla mnie hańba, oznaka okazania wyjątkowych braków w wiedzy, niedokształcenia, niekompetencji szkolnej… Teraz trójki jedynie smucą, a z niektórych przedmiotów nawet przynoszą ulgę. Oczywiście wiadomo, że w liceum jest więcej nauki itd., ale… moje myśli są powoli zaczynają izolować się od nauki obowiązkowej.
Więcej internetów. I więcej chwil, kiedy ich brak. Siostra odłącza ruter z własnego kaprysu, a mi nawet nie chce się iść z nią kłócić. Może przynajmniej oszczędzę tą całą masę czasu poświęcaną dzień w dzień na odświeżaniu kolejnych stron w przeglądarce. I na bezcelowych rozmowach z ludźmi, którzy nie są dla mnie jakoś specjalnie ważni, a wzięli sobie za cel dość częste pytanie mnie „co słychać”, na które ja niezależnie od nastroju odpowiadam np. „w porządku”, dodając na końcu dwukropek i nawias zamykający, bądź duże „D”, co ma upewnić rozmówcę w prawdziwości wszystkiego napisanego wcześniej. Nienawidzę emotikon, ale skoro ich pisanie ma wytworzyć w umyśle adresata dobrą opinię o mnie, to przełamuję się i je stawiam. Kiedyś uznałabym to za bycie fałszywą, teraz używam tego jako swego rodzaju obrony własnej. To jakby ulepić sobie przed domem fortyfikację z gówna. Nadal gdzieś tam we mnie siedzi nienawiść do stawiania znaków interpunkcyjnych tam, gdzie nie powinno ich być, jednak nie każdy zasługuje na to, abym o to dbała, a skoro niektórzy przez długi czas wypominali mi brak emotikon, to chyba zasypywanie ich dwukropkami i nawiasami jest spełnieniem ich marzeń, niezależnie od tego, czy nie będzie to graniem na ich uczuciach.
Wróciłam do 3-4godzinnego trybu snu. Nie jadam kolacji, a obiady też sobie czasem daruję. Spać i jeść chce mi się tylko w szkole na nudnych lekcjach, więc generalnie nie ciągnie mnie jakoś do zaspokajania tych wielce ważnych potrzeb w poradnikowo optymalnym czasie. Trochę źle się przy tym czuję i łapię zamuły, jednak ćwiczę moją wytrzymałość.
W końcu to chyba jedyna moja rozwinięta umiejętność.
Mogłaby się przydać w przyszłości. Czyż nie każdy pracodawca chciałby mieć pracownika, któremu wystarczą cztery godziny snu na dobę, nie wymaga dużych ilości jedzenia i jest wielce otwarty na miłe i wesołe podróże środkami publicznego transportu, bogatymi w brak powietrza i ciekawą faunę i florę?
Przyszłość mnie załamuje. W sumie to nie liczę na jakiś specjalnie zajebisty fjuczer, aczkolwiek jego najprawdopodobniejsza wersja mogłaby nie być taka identyczna z tą najgorszą – myślenie o tym boli.