Pod wpływem kolejnej niepowstrzymywalnej grafomańskiej chęci zaśmiecenia internetu kolejnym wpisem, moje dłonie spoczęły na klawiaturze, a w oknie OpenOffice’a zaczęły formować się kolejne zdania. Brak połączenia sieciowego o tej porze doskwiera najmocniej. Nie zmienia tego nawet fakt, że mam dużo ciekawych rzeczy do zrobienia, niezwiązanych z internatami – choćby sklejenie filmików z wycieczki w jedną całość czy obejrzenia zawartości stale powiększającego się folderu „Filmy”. Jednak niestety czasami naprawdę ciężko zapanować jest nad ukierunkowującymi myśli na niekoniecznie pożądane tory grafomańskimi pragnieniami, i wtedy wszystko inne przestaje być takie ważne, a przynajmniej takie zajmujące, jak wypisywanie głupot na tym blogu. Tego typu sytuacje często doprowadzały do tego, że rzucałam wszystko i zaczynałam pisać – tak po prostu, bez celu. Wiele z tych tekstów zostało skasowane następnego dnia, bądź w ogóle nie zostało zachowane. Dobra, starczy wstępu.
Ten wpis miał traktować o tym, jaka jest różnica pomiędzy tym, co mówimy, tym co myślimy, że mówimy i tym, co myślimy. Na ogół twierdzi się, że cośtam się mówi, a cośtam się myśli i kiedy jedno cośtam jest równe drugiemu to wtedy oznacza prawdę, a jeśli nie, to fałsz. Taka przedszkolna definicja, którą zna każdy, choćby nawet nigdy się nad tym nie zastanawiał. Ciekawie dopiero się robi, kiedy podzieli się te myśli na dwie, bądź więcej płaszczyzn. Nie wiem, jak Wy, ale ja coraz częściej zadaję sobie pytanie, czy coś, o czym w danej chwili myślę jest tak naprawdę moją osobistą opinią, czy jedynie „tym, o czym chcę myśleć”. I coraz częściej przyłapuję się na tym, że tak wiele rzeczy przez te osiemnaście lat mojego słitaśnego życia, było zniekształcone przeciwko mojej najwewnętrzniejszej warstwie świadomości – zniekształcone przez przyzwyczajenia, zniekształcone przez jakieśtam opinie czy zdania innych, zniekształcone przez wydarzenia, których byłam uczestnikiem bądź świadkiem. Jak wiele moich czystych myśli zostało zabrudzonych otoczeniem, środowiskiem, które nie dość, że jest na tyle potężne, aby wdzierać się do mojego umysłu siejąc tam zamęt i likwidując wszelkie indywidualności i odstępstwa od ustalonej przez nie wiadomo kogo normy, to jeszcze zawsze pojawią się osoby, które znajdą dostatecznie dobry sposób, aby odechciało mi się odrzucać nacisk z zewnątrz. To bywa przykre, ale no cóż, tak jest ten świat skonstruowany – jak ktoś jest na tyle silny, aby nie stanowić reprezentanta szarości społecznej klonów, to zaraz musi trafić na zgraję osób, które zrobią wszystko aby upodobnić go do siebie.
W każdym razie zmieniłam lekko temat, a miałam wypisywać moje pozbawione sensu psychoanalityczne tezy, nie związane z żadną wiedzą czy nauką a jedynie oparte na obserwacji moich myśli, które zostały zresztą do tego stopnia zdegradowane, że ciężko powiedzieć, która ich część istnieje naprawdę, a która powstała jako owoc imaginacji wnętrza umysłu przez osobę, która o takich sprawach nie ma więcej wiedzy niż o geografii politycznej afryki, którą to wiedzę udowodniła wyjątkowo taknaserioniespodziewaną niepozytywną oceną zeń.
No więc tak: zawsze kiedy mówimy jedną rzecz, jest ona oparta na tym, o czym w danej chwili konwersują nasze najbardziej zewnętrzne myśli – niewypowiadane na głos słowa, poukładane w zdania, zawsze w jakimś konkretnym języku, w moim przypadku w polskim. Jak często coś o czym myślałam, wyraźnie do tego stopnia, że nie byłoby problemem zapisaniem ich w postaci słów i zdań, gdyby dało się do nich w jakiś sposób dotrzeć, okazuje się tak naprawdę jakimś zapożyczeniem, ściągniętym z zewnątrz szablonem myślowym, nie mającym zbyt wiele wspólnego z tym, co znajduje się wewnątrz umysłu. Najśmieszniejsze sytuacje powstają wtedy, kiedy myśli zewnętrzne kłócą się z sojuszem słów wypowiedzianych i myśli niepomyślanych. Przykładem może być pisanie wesołych rzeczy podczas koszmarnego nastroju, który wywołany był w sumie niczym i tak naprawdę został jedynie wmówiony jako ogromne zwielokrotnienie zażenowania wynikłego z konieczności pisania wesołych rzeczy.
Tak w ogóle to koniecznie muszę przeczytać coś o psychoanalizie, bo moja wiedza na ten temat jest na poziomie niedostatecznym, tudzież żałosnym, a tezy wysnute na podstawie własnego chorego światopoglądu mają mniej więcej tyle wspólnego z prawdą, co reklamy wyborcze przed każdymi wyborami. Może jakieś dzieła Freuda czy Junga znalazłyby się na półkach biblioteki w Suchedniowie, takie dziarskie i gotowe do stania się ofiarami przeczytania.
Czas na drugą część tego posta. Z okazji, że z przyczyn prawdopodobnie pogodowych moje arcyniezawodne połączenie sieciowe (tak dla absolutnej odmiany) postanowiło odpocząć, postanowiłam, że dopiszę tu coś jeszcze. Nie, że miałabym coś sensownego do powiedzenia, ale po prostu prawda jest taka, że chce mi się pisać, a zostałam pozbawiona możliwości zawarcia z kimś rozmowy.
Nigdy nie rozumiałam, jak można narzekać na gorące lato. Rano, kiedy się budzę, słońce razi mnie w oczy zza okna, a w pokoju jest tak gorąco, że aż chce się z niego wyjść. Dla porównania – zimą, kiedy leżąc pod dwiema kołdrami i kocem, słyszę to małe, czarne, dzwoniące gówno, oznajmiające swoim nad wyraz wkurwiającym tonem, że oto właśnie nadszedł nowy dzień (potwierdzeniem tego jest panujące za oknem ciemność, zuo i mhrok) i powinnam żwawo wstać z wygrzanego, cieplutkiego łóżeczka, i wyruszyć poprzez lodowce i lądolody, busem przepełnionym brakiem powietrza do szkoły, gdzie będę mogła w spokoju kontynuować tą übercudowną funkcje życiową, jaką jest marznięcie. Jak tylko o tym pomyślę, to aż robi mi się zimno – już za pół roku doświadczę uczucia, jakim jest świadomość posiadania całej, długiej zimy przed sobą. Myślenie o tym jest bez sensu, ale co poradzić – jeśli znasz jakieś sposoby, aby ukierunkować mózg na myślenie o tym, o czym się chce w danej chwili myśleć, to podziel się protipem. Nie mam pojęcia, kiedy minął maj, jak to się stało, że dopiero co śnieg stopniał, a już powoli zbliża się koniec roku szkolnego. Czy ja napisałam „powoli”? Czasem pojawia się przede mną to nieprzyjemne uczucie – świadomość marnowania cennego czasu. Zawsze, ale to zawsze, kiedy trwa jakaś przyjemna, a niezbyt krótka chwila, to musi do mnie dotrzeć wewnętrzny rozkaz wykorzystania jej dobrze, wykluczając każdego rodzaju marnowanie. To naprawdę przeszkadza w życiu – gdy tylko mam kilka godzin wolnego czasu, zamiast wziąć się za coś przyjemnego do roboty, tylko siedzę i zastanawiam się, co zrobić, aby tej chwili nie zmarnować. A kiedy tyczy się to tej lepszej połowy roku, pojawia się jeszcze ta koszmarna perspektywa powrotu zimy. Najlepszym, a przynajmniej najłatwiejszym sposobem na to jest staranie się wbić sobie do tej pustej głowy, że przecież nawet jeśli przyjdzie zima, to potrwa ona jedynie kilka takichzupełniekróciutkich miesięcy, a potem będę mogła na nowo cieszyć się blaskiem braku śniegu o poranku :).
Cudownym jest tez fakt, że sezon sprawdzianowy powoli dobiega końca. Zostało jeszcze praktycznie 5 dni (nie licząc łikendu) do wystawienia ocen, a coraz więcej przedmiotów opuszcza grupę pod tytułem „do poprawienia”. Jeszcze tylko kilka prac do oddania, kilka ocen do poprawienia i będę mogła uśpić tą część mózgu, która odpowiada za wytwarzanie hormonu stresu. Z każdym zaliczonym przedmiotem czuje się o wiele lżejsza – nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo te wszystkie obowiązki mnie przygniatały przez ostatnie dziesięć miesięcy. Nawet średnia przerosła moje oczekiwania – co prawda nie można jej porównywać do ocen sprzed roku czy dwóch, ale spodziewałam się znacznie gorszych ocen, zwłaszcza z przedmiotów, którym poświęcenie czasu uznałam za zbyteczne.
Szykuje się epickie lato. Czuję, że tym razem nie prześpię połowy xD.