Nie mam pojęcia, jak to działa, ale ostatnio (w przeciwieństwie do tego, co się działo przez całą zimę) mam przez większość czasu dobry nastrój. I o ile wiedza, co jest tego powodem, nie jest mi niezbędna do dalszej egzystencji, mogłaby przydać się w przyszłości. W końcu chyba każdy chciałby mieć dobry nastrój tak „za darmo” – nie robić niczego szczególnego, a mimo to zyskać długotrwały stan, w którym myśli dzielą się na te pozytywne i na „i chuj mnie to”.
Od dłuższego czasu właśnie moje myśli zajmuje pytanie: „Jak to jest, że raz potrafimy przyjąć z wesołą miną całą falę nieszczęść, wychodząc z tego jedynie z drobnym niepokojem, a innym razem – choćbyśmy znaleźli na ulicy 100 zł, nasze emocje będą się ograniczały do jedynie chwilowego zapomnienia o tych wszystkich złych rzeczach, które przecież cały czas się zdarzają?”. Dlaczego czasami mam taki zły nastrój, że każda najdrobniejsza rzecz potrafi wycisnąć ze mnie łzy, a przedmioty wydają się przekazywać mi telepatycznie niezwykłą chęć zmiany swojego kształtu poprzez nagły kontakt ze ścianą. Z kolei innym razem jest tak, że nagle wszystko jest takie doskonałe: „jest ładna pogoda, ptaszki ćwierkają; dostałam kolejnego glona z polskiego, ale oj tam oj tam; o, napisała do mnie znajoma – ale super, że o mnie pamięta; może coś narysuję, wszystko jedno; świat jest taki piękny; trz’a by gdzieś wreszcie pojechać, wszak tyle pięknych miejsc do zobaczenia, po co więc gnić w domu, ale w sumie czemu nie, to też jest na swój sposób przyjemne, odkąd mam prawie pełną prywatność w moim pokoju…” Wiem, że się powtarzam z tym tematem, ale naprawdę to zajmuje moje myśli już od dłuższego czasu, a odpowiedź nadal gdzieś tam ucieka. W każdym razie: nie dociera do mnie teoria, że to wyłącznie od nas zależy, jaki mamy nastrój. Głównym jej zaprzeczeniem jest fakt, że każda czynność wykonywana w jednym i drugim stanie (mówię o tych wyżej wymienionych) jest inaczej odbierana. Może nadużywam słowa „my”, może to tylko ja mam jakieś dziwne stany emocjonalne, aczkolwiek fakt, że słowo „nastrój” istnieje w mowie ojczystej, a także i w innych językach, powinien być dostatecznym argumentem.
Teraz przypomniało mi się coś, o czym już od dawna chciałam napisać, a mianowicie o randumowości. Ogólnie moje pojęcie bycia randumem powstało stosunkowo niedawno. Jeszcze w gimnazjum zaliczałam się do osób, które jednak zawsze wolały niczym się nie wyróżniać. Chociaż mówiłam sobie, że przecież każdy jest inny, a ci inniejsi to tylko drobne odstępstwa od normy, co raczej nie brzmiało pozytywnie, to podświadomie chciałam czuć jakieś powiązania z różnymi grupami ludzi. Jak to mówią tematy na lekcjach wudeżetu – człowiek jest istotą społeczną. Gdyby każdy człowiek żył sam, już dawno ten gatunek przestałby istnieć. Jednak od jakiegoś czasu, gdy mam lepszy nastrój, w moim umyśle pojawia się potrzeba oryginalności, bycia kimś rozpoznawalnym wśród tłumu. Dlatego tak bardzo irytuje mnie, kiedy ktoś powie, że jestem randumem. Podobno prawda boli najbardziej, ale no cóż – zawsze jest czas, aby popracować nad sobą i zrobić coś, aby stać się własnie kimś „inniejszym”. Może kiedyś sobie przefarbuje włosy na stale na niebieski kolor – w końcu od wyglądu zależy tak wiele. Jedynym negatywem takiej decyzji byłby fakt, że właśnie w tych gorszych stanach emocjonalnych, kiedy najchętniej zamknęłabym się w pudełku bez wyjścia, ciężko byłoby mi ominąć wzrok innych.
Tak, ja sobie doskonale zdaję sprawę, że zamulam, jakby dobry nastrój opisany w pierwszym zdaniu tego postu był tylko fałszywą reklamą, mającą na celu zachęcenie kogokolwiek do przeczytania czegoś, co jest wesołe tylko z nazwy. Ja mam naprawdę dobry nastrój, nawet jeśli tego nie widać po tym poście, ani po żadnym innym w podobnym stanie pisanym.
A teraz może słowo o Magnificonie, na którym szczęśliwie udało mi się spędzić czas tego weekendu :). Powiem tyle, że nie zawiodłam się na niczym poza tymi papierowymi niezalaminowanymi identyfikatorami, które w całej swojej papierowości lubiły się odrywać od smyczy. I na cenie pociągu powrotnego, którym niestety nie był region, a o 12 złotych droższy tlk. Poza tym zdecydowana większość paneli, na których się znalazłam, była co najmniej ciekawa. Momentami uśmiałam się się jak głupia – choćby wtedy jak Tachi wyciągał z zamkniętego pociągu swój zapomniany bagaż, albo na animcowych kalamburach, czy grach integracyjnych. No i pierwszy raz w życiu udało mi się uczestniczyć w prawdziwym larpie – tego się nie zapomina. Zwłaszcza, kiedy wszyscy po kolei zabijaliśmy księdza xD. Nie będę tu opisywać poszczególnych paneli, bo to nie reportaż z wydarzenia – po prostu chciałam o tym wspomnieć jako o dość ważnym wydarzeniu w moim życiu. Konwentowej atmosfery nie da się porównać do żadnej innej. Z jednej strony prowadzi się istny survival – dwa dni bez snu, poprzedzone ledwo odespaną z wrażenia nocą, wyżyte jakoś na gorących kubkach i bułce, z drugiej obecna jest wszędzie wyczuwalna więź pomiędzy zupełnie nieznanymi ludźmi – z każdym można porozmawiać, każdy jest taki otwarty… To jest po prostu piękne – uczucie, że wokół tyle ludzi, a każdy z nich z samego faktu współistnienia w społeczności fandomowej, jest taki chętny do rozmowy. Nie ma mowy o jakiejkolwiek samotności, odosobnieniu. I wszystko takie… bezstresowe. Wyobraźcie sobie, jaki piękny byłby świat, gdyby wszyscy zawsze pałali takim entuzjazmem, taką chęcią do wspólnego działania… Oczywiście to jest niemożliwe – każdy ma zbyt wiele obowiązków, aby marnować swój nader ograniczony czas na jakieś większe przejawy integracji z otoczeniem. I to jest trochę smutne. Wiem, że to o czym mówię, jest zupełnie abstrakcyjne i bez sensu, ale naprawdę – klimat konwentowy jest taki inny od tego dominującego w zwyczajnym, szarym życiu… I nie przypominajcie mi, że to ode mnie zależy, i tak w to nie uwierzę.
To teraz tylko czekać na Chapter 7 i będzie epicko. Za ten czas warto by się już naprawdę wziąć do nauki, bo moje oceny z co niektórych przedmiotów są zaprawdę niewystarczające, wręcz niedostateczne. W każdym razie – miło jest mieć dobry nastrój. Czyż nie jest to czasem priorytetem?