Nie chce mi się tego pisać, ale jak tego nie zrobię, to to będzie mi tak siedzieć w głowie i dręczyć inne myśli, które zresztą i tak w większości już dawno powinny zostać poukładane. Postaram się tak dla odmiany nie marudzić, choć znając życie, mój sposób pisania jest irytujący sam w sobie i musiałabym pozmieniać co drugie słowo, aby całość zabrzmiała dostatecznie pozytywnie. Właśnie, tak powinnam to określać – nie ironiczny, a irytujący.
Za trzy dni poniedziałek. Kolejny. Najgorsze są te poniedziałki, które występują bezpośrednio po niedzielach. Wszystkie inne są jeszcze w miarę znośne. Życie jest takie schematyczne. Jedyne, co zaskakuje, to szybkość z jaką rzeczy długoterminowe tracą na ważności, oraz powolność stawania się rzeczy pt. „zaraz” rzeczami pt. „może kiedyś”.
Dzisiaj, podczas ponadprzeciętnie nużącego dnia (kilka nieprzyjemnych sytuacji oraz ogólnie nie czucie się dobrze), wreszcie potwierdziłam dawno założoną tezę dotyczącą mojej powykrzywianej, spaczonej filozofii życiowej. Już dawno wiedziałam, że hedonistką nie jestem, ale teraz stwierdziłam, że reprezentuję poglądy wręcz przeciwne. Dzięki wspaniałości Wikipedii dowiedziałam się, że nie jest to niczym wyjątkowym (na co w sumie nawet nie liczyłam) a nawet ma swoją nazwę. Anhedonia. Nawet kilka zdań z tego artykułu pasuje. Poza tym jest to zbytnia skrajność. Jednak, jak już nieraz pisałam, ostatnimi czasy przestaje być dla mnie ważna chwila obecna, co prowadzi do braku chęci do uczynienia jej przyjemną. A może tak było zawsze, tylko dopiero niedawno to odkryłam? Who cares… Czy na wycieczki szkolne jeździłam dla przyjemności, czy jedynie po to, aby powiększyć kolekcję widokówek oraz stworzyć cudowny obraz wśród wspomnień, który tak pięknie i bezlitośnie będzie mnie zabijał podczas gorszych dni? Czy piszę to, bo lubię, czy może dlatego, aby za kilka godzin, podczas podsumowania w myślach dnia dzisiejszego, na pytanie „Co ja takiego dzisiaj robiłam, że już jest tak późno?”, odpowiedzieć, że przecież napisałam słitaśną nocię na blogasku, co tym samym usprawiedliwi mi zmarnowanie tych kilku godzin, które zniknęły nie wiadomo kiedy. Może rysuję po to, aby ukryć przed światem moje niezdecydowanie co do wyboru drogi w życiu, a ze znajomymi spotykam się po to, aby przekonywać siebie, że nie, nie jestem aspołeczna i przecież wszyscy, na których mi zależy szanują moje zdanie i w chociaż najmniejszym procencie mnie potrzebują.
Nieważne. Ten wpis będzie jeszcze krótszy od poprzedniego, gdyż sytuacja pt. „jeden komputer w domu” nie pozwoli mi go dokończyć. Jak szybko nie skombinuję sobie nowego laptopa, to naprawdę będę musiała sobie znaleźć jakiś nowy pożeracz czasu. W końcu patrzenie się w sufit uzależnia, a tego nie chcemy :3.