Miałam cudowny plan. Polegał – a raczej: miał polegać – on na pisaniu joga przez telefon. I wszystko byłoby pięknie (pomijając fakt, że wydałam 10 zł na internety, i spędziłam te kilkadziesiąt minut czekając, aż z tą niesamowitą prędkością otworzy się strona i za którymś tam razem nawet będzie się dało zalogować) gdyby nie taki drobny, mały szczegół – w formularzu na wpis może się znaleźć maksymalnie 1000 znaków. A ponieważ chyba każdy, kto odwiedza tego bloga widzi, jaka jest średnia długość moich postów, można śmiało stwierdzić, że te 1000 znaków to kilka-kilkanaście razy za mało. Tak więc komputer jednak jest mi niezbędny do zalewania tego wysypiska coraz to nowszymi porcjami śmieci. I tu pojawia się jeden mikroskopijnej wielkości problem: laptop mi umarł. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie [*].
Jest godzina druga. W tym momencie śpię, lekcje są pięknie odrobione, a doskonałość moich ocen nie wymaga żadnych popraw. Życie jest piękne, wszystko układa mi się po mojej myśli, a wesołe jednorożce skaczą po tęczy w chmurach motyli i zapachu pierwszych wiosennych kwiatków. Letni łagodny wietrzyk targa ich gładkie grzywy, a tętent ich kopyt wesoło rozbrzmiewa pomiędzy zielonymi górami i dolinami. Czarnoziem lessowy za panowania Władysława Łokietka dysocjuje za pomocą drugiego okresu warunkowego w rozkład jazdy francuskich pociągów a następnie utlenia się adiabatyczną przemianą gazową di-3,4-bromoetylohitlan-2-olu i cierpiąc wraz z młodym Werterem oblicza podobieństwo katedry wawelskiej do lampy błyskowej za 100 zł z allegro.
Skoro już wprowadzenie do tematu mam za sobą, mogę wziąć się za narzekanie (wszak wszyscy je tak kochają). Od poprzedniej emo-notki praktycznie nic się nie zmieniło, poza nieznacznym, zmniejszeniem się ilości pomysłów na życie (- nie masz pomysłu? kup go! – sry, nie stać mnie). Nadal świadomość bycia bezrobotna wierci mi powoli dziurę w czaszce, a brak zarówno pieniędzy jak i laptopa tylko krępuje mi ręce. Gdyby jeszcze ten zupełnie nieznaczny fakt, że rodzice doskonale dali mi do zrozumienia, że czego nie dotknę, to się rozpadnie (choćby tym a-jakże-nie pociesznym i uroczym określeniem mojej osoby „nieudacznicą”) i za pomocą motywujących słów krytyki moich działań typu: założenie sobie konta w banku w dwa dni po moich 18 urodzinach bez ich wiedzy, polegających na absolutnym potępieniu tego działania sprawili, że odechciało mi się za cokolwiek zabierać.
Cierpliwie czekam, aż skończę tą szkołę, pójdę na studia i znajdę sobie jakąś słitaśną stancję na drugim końcu polski, odgradzając się tym samym od rodzinki, za którą będę tęskniła całymi dniami i nocami. A tak na poważnie, to o ile w tym momencie udało mi się uspokoić, to jeszcze kilka godzin temu ociekałam złością i mało brakowało, a mój telefon przytuliłby się z podłogą o kilkaset metrów na sekundę za szybko. Tak więc, zaciskając pięści, sięgnęłam po książkę do historii i zaczęłam uzupełniać moje braki w wiedzy na temat Władysława Łokietka i mu podobnych. I nie wiem, czy to cudowny zapach rozcieńczalnika naturalnego, osiadłego na stronach ww. podręcznika podczas wtorkowej lekcji grafiki, czy to może działalność nasenna treści książki, ale w końcu udało mi się dojść do siebie i powziąć decyzję o jednak-nie-zmienianiu-planów, jeśli chodzi o nie poświęcenie dzisiejszej nocy na tą niezwykle absurdalną, choć dla większości społeczeństwa najważniejszą czynność – sen.
Ale najgorsze jest to uczucie kiedy pojawiają się jednocześnie smutek, żal, złość, gniew i łzy oraz wewnętrzny głos, który bezsensownie – bo zbyt cicho – próbuje je uspokoić, wrzeszcząc, że przecież nie jest tak źle. Ale skoro i tak mi nigdy nic w życiu nie wyjdzie, to czy jest sens starania się? Tak, ale najpierw trzeba uciec.
Czy to normalne, że coś mi się robi, kiedy słyszę „Era poczta głosowa”?