Poniedziałek

Poniedziałek. Stali czytelnicy tego bloga – jeśli istnieją – doskonale wiedzą, że dla mnie jest to najgorszy dzień tygodnia – doba podczas której z reguły nie może zdarzyć się nic szczęśliwego, a nawet uniknięcie nieprzyjemnych sytuacji (które jakby na to nie patrzeć, zdarzają się w tym dniu częściej niż w pozostałych dniach tygodnia razem wziętych) może graniczyć z cudem. Pierwszy dzień tygodnia, oprócz tego, że zapowiada cztery następne dni roboty, wydaje się posiadać jakieś niespotykane właściwości sprawiające, że po prostu nie potrafię go nie nienawidzić. Jednak ten poniedziałek był inny.

Wczorajszy dzień – niedziela – był bardzo przymulający. Zaplanowałam sobie wykorzystać go na nadrobienie zaległych prac domowych, które nagromadziły się w ciągu ostatnich kilku miesięcy albo przynajmniej na odrobienie tej ich części, która była zadana na długi łikend (no bo przecież łikend, jak sama nazwa wskazuje służy po to, aby odpocz… odrabiać lekcje specjalnie na ten czas zadane; z kolei przymiotnik 'długi’ można potraktować jako swoistą prowokacje do spotęgowania liczby zadanych prac). I chociaż pogoda była dobra, to nie wpłynęła pozytywnie na moją antymotywację do zabrania się do nauki. Tak więc, robiąc wszystko aby nie robić nic, zabrałam się za pracę z malarstwa i metodą „dwugodzinna przerwa co dziesięć minut roboty” straciłam całą niedzielę. Kiedy nagle okazało się, że mój kilka godzin wcześniej nakręcony budzik wskazywał godzinę późniejszą niż powinien – czytaj: po drugiej w nocy – oraz, że nie jest to czas sprzeczny z pokazywanym przez resztę zegarków w moim pokoju (a mam ich zdecydowanie za dużo), postanowiłam wszystko – najzwyczajniej w świecie – pierdolić. A ponieważ jest to scenariusz powtarzający się w każdą niedzielę, byłam święcie przekonana, że dzień następny będzie godny mojej nienawiści do niego i zdążę co najmniej raz głośno przekląć, zacisnąć zęby i dopisać kilka nowych pozycji do listy powodów, dla których tak bardzo go nienawidzę. Jednak tym razem było inaczej.

obrazek

Wszystko zaczęło się tak jak zawsze – wstawanie, spóźnienie się na oba busy i czekanie na „trzeciego”, za pomocą którego następnie dotarcie do nudnych i szarych Kielc (krainy mlekiem i majonezem płynącej), typowa gadka „przepraszam za spóźnienie” na pierwszej godzinie, którą zgodnie z planem jest polski i odliczanie godzin do końca dnia. Pomijając już fakt, że przez cały dzień – tak wyjątkowo – nie chciało mi się spać, to jeszcze nie zdarzyło się dosłownie nic co podkreśliłoby pecha tego dnia. Wręcz odwrotnie. Udało mi się dwukrotnie uniknąć konsekwencji nie posiadania pracy domowej a potem jeszcze zdobyć 5 z biologii za odpowiedź z tematu który był taki prosty, że wystarczyło zajrzeć do zeszytu aby mieć go z głowy. Może jednak nie umrę śmiercią nienaturalną po sobotniej wywiadówce (choć dwie gołe jedynki z historii nie wróżą mi nic dobrego). W ogóle to pozytywne spojrzenie na świat – nie wiem, skąd się wzięło i wszystko mi jedno – bardzo się przydało. I dobry nastrój nie odkleił się ode mnie po powrocie do domu, dzięki czemu mogłam wreszcie skończyć to nieszczęsne malarstwo. I – chociaż prawie od początku tego roku wszystkie prace domowe robiłam z konieczności, przymusu, bez żadnej chęci i „aby było zrobione” – tym razem wreszcie malowałam dla przyjemności. I chociaż tradycyjnie wyszło średnio (najlepsza opinia mówi, że „nieźle jak na mnie”) nie przejęłam się tym tylko dalej cieszyłam się tą nagłą dawką świeżego optymizmu. Miałam jeszcze w planach nauczenie się na historie sztuki tego wszystkiego co spędza mi sen z powiek, jednak teraz nagle wszystko wróciło do normalności.

Nie wiem, dlaczego, ale wszystko wróciło do typowo poniedziałkowego klimatu. Ciężko mi powiedzieć nawet w której chwili. Zamknęłam Photoshopa który czekał tylko na stworzenie w nim kolejnego gówna „do szuflady”, wyrzuciłam z planów naukę i wróciłam myślami na ziemię i do tej nudnej szarej rzeczywistości, którą tak często widzę, a która niekoniecznie jest prawdziwym odzwierciedleniem świata. Teraz czuję się jak na kacu. Może to zmęczenie, może podświadome uczucie, że dzisiejsza partia obowiązków została wykonana i nie powinnam bardziej nadwyrężać mózgu, tj nie powinnam jeszcze go w ogóle uruchamiać, skoro dobrze mu się żyje w stanie spoczynku. Poza tym jako filozofie wybrał sobie niewyrabianizm, wszystkopierdolizm i częściowy niechcemisizm, do czego już zdążył się tak dokładnie dostosować, że mógłby zostać prekursorem w tym kierunku. W każdym razie skończyło się to fajne uczucie, że życie jest lekkie, a praca sprawia przyjemność. W sumie nie jest to kłamstwem, gdyż nawet robienie zadań z matmy potrafi być przyjemne (ale z geografii, broń Boże, nie!), a zobaczenie efektów pracy podnosi na duchu, jednak czasem sama czynność jaką jest zmobilizowanie się do pracy zabiera tyle energii, że nie starcza już na ruszenie czegokolwiek. A teraz sobie tak siedzę przed monitorem – w planach mam pójście zaraz spać – chociaż to nie moja pora i mi się nie chce – aby tylko ten poniedziałek się już skończył (taaak, wiem, że zegarowo jest już wtorek, ale whatevah), a następnie przetrwanie reszty tygodnia, aby przespać pół soboty, a resztę wykorzystać na bezskuteczną próbę odpoczynku. I potem znowu… pooooniiieeedziiiaaałeeek, wtorek, śroooda, czwaaaaaaaaarteeeeeek, piąteeek, sb, nd, poniedziaaaaaałek… I tak sobie mija czas… Ale kurde, teraz nagle taka radość – właśnie minął ostatni poniedziałek w tym tygodniu, co oznacza, że następnego w najbliższym czasie nie będzie, a zawężając myślenie, poniedziałek nie wypadnie jutro, a co za tym idzie jutro nie ma poniedziałku! Czyż to nie cudowne xD.

Dobra, wysypałam te myśli. Teraz, nareszcie, wolna od nich – mogę spokojnie iść spać. Tak wcześnie jak na mnie, tak w sposób lekceważący dla świata i swojej głupiej filozofii mówiącej aby wytrwać jak najdłużej, bo może tak dla odmiany tym razem uda mi się cokolwiek zrobić o tej porze.

Z zasady lubię wtorki.

You May Also Like