Bezsen(sow)ność

Nie miałam w planach napisania kolejnego posta kilka dni po ostatnim, jednak jest teraz chwila z gatunku tych, kiedy to jet noc, a ja – pomimo, iż jestem zmęczona – nie mogę zasnąć. Nie lubię spać, zwłaszcza w nocy. Jednak nie będę się o tym rozpisywać po raz enty. Tak, wiem, że moje wpisy zwykle (a chyba nawet 'zawsze’) nie mają żadnego konkretnego tematu, przez co kompletnie nie nadają się do czytania. Bo kogo interesuje zlepek kilkudziesięciu zdań, średnio poprawny językowo, nie zawierający w sobie żadnej mądrości ani głębszej refleksji, a zamiast tego mówiący o tym, co jest oczywiste lub omówione tyle razy, że aż dziwne, że jeszcze istnieje (ahh, czyli jednak jakiś temat jest!).

Dzisiaj był męczący dzień. Patrząc na zegarek, powinnam powiedzieć 'wczoraj’, jednak dla mnie dzień następny zacznie się dopiero kiedy zadzwoni trzeci z moich ośmiu budzików, a pierwszy z tych 'w komórce’, a ja przez sen nacisnę zielona słuchawkę i myśląc, że ktoś dzwoni o tak nieludzkiej porze (lub nawet nie-nieludzkiej, a wynikającej z mojego domniemanego zaspania, które z powodu półmyślenia nie zdążyło jeszcze sprawić, abym zastanowiła się nad konsekwencjami) kilkakrotnie powiem 'halo? słucham?’.

W każdym razie, wracając do tematu z początku akapitu poprzedniego, dzień który powinien już się skończyć był bardzo wyczerpujący. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że był to wtorek. Na wtorki chyba jeszcze nie narzekałam (tak dla kontrastu z poniedziałkami, o do których mojej nienawiści wiedzą chyba już wszyscy moi znajomi). Czym się tak zmęczyłam – nie wiem. Najprawdopodobniej nicnierobieniem. I wcale nie jest tak, że nie mam nic zadane, nic do nauczenia się, żadnych prac do wykonania… po prostu nie mogę się za nic zabrać. A siedzenie przed komputerem przez kilka godzin myśląc o tym, jak dużo rzeczy mam do zrobienia jest jeszcze bardziej wykańczające niż robienie tego wszystkiego. Tylko jak się do tego zmusić? No bo po co mam robić pracę na czwartek we wtorek, jak będzie jeszcze środa; po co mam robić coś popołudniu skoro mogę to zrobić w nocy; po co robić coś w nocy skoro można to olać i iść spać.

I tak sobie mija godzina za godzina, a dzień za dniem. Nie powiem, że tydzień za tygodniem (choć nie wykluczam, że i tak pisałam na tym blogu – niezbadane są starsze wpisy na jogu moim), bo tygodnie ostatnio zaczynają się między sobą różnić, co do niedawna było naprawdę niebywałe. Jednak schemat pt. 'przetrwać poniedziałek, przetrwać wtorek (…) piątek, a w weekend nareszcie się wyspać’ nadal dominuje wśród ostatnich tygodni. Wszyscy mówią, że powinnam wcześniej chodzić spać, że sześć godzin snu to absolutne minimum a co dopiero trzy… Jednak co mam poradzić, skoro spanie jest teraz ostatnią czynnością, jaką chciałabym robić? A nie będę się truła jakimiś pigułkami nasennymi, które na dłuższą metę tylko pogorszą sprawę. Starczy, że przy niezbyt rzadko występującym bólu głowy naćpam się Ibupromu. W ogóle czasami mam ochotę się zniszczyć… Tak po prostu – dla siebie. Zdarzyło się kilka razy, będąc przeziebioną (nie pasuje mi forma tego słowa, ale nie wiem, jak go użyć tutaj poprawnie), wyjść w niezbyt ciepłym ubraniu na zewnątrz w niepiękną pogodę, kupić sobie w markecie loda, i z słuchawkami podgłoszonymi do maximum iść przed siebie nie przejmując się niczym i nikim. I już nie chodzi o to, żeby nie dbać o zdrowie, tylko o sam fakt tego przyjemnego olewania zakazów, wmawianych od dziecka zasad zdrowego trybu życia, o napawanie się sprzeciwianiu się – wszystko jedno czemu i komu.

Dzisiaj znalazłam kolejny powód, dla którego nie palę i nie będę palić papierosów. Kolejny, bo jest ich tyle, że mogłabym z nich zrobić naprawdę długą listę, lecz spisywanie ich zajęłoby dużo czasu i sprzyjało ich zapomnieniu, to jest pozbyciu się tej konieczności ich zapamiętania po zapisaniu. W każdym razie nowym powodem jest to, że po zastanowieniu się nad tym, stwierdziłam, że bardzo szybko wpadłabym w nałóg, oraz że nawet gdybym naprawdę się starała, nie udałoby mi się z niego wyjść, a po pewnym czasie wręcz zrezygnowałabym ze wszelkich starań i pogodziła się z tym, że jest (a raczej 'byłaby’) to kolejna część życia, której bym nienawidziła, ale nie zmieniała a czyniła ją pretekstem do częstszego marudzenia. A tak a propos to podobno przestałam narzekać. Tylko dlaczego niektórym to przeszkadza? ;\ <- właśnie zaczęłam znowu.

REASUMUJĄC (tak, wszyscy kochamy to słowo) życie toczy się dalej, co będzie to będzie, ignored mode (teraz się włączył), trzeba przetrwać to co trzeba, skończyć szkołę, iść na studia, znaleźć pracę, ułożyć sobie życie, dożyć spokojnej starości, a potem już będzie z górki. Dobra, żartowałam. I tak wiem, to nie było śmieszne. Ale 'democie’ też nie są, a jakoś 'wszyscy je czytają’ ;\.

Powiedziałam sobie dzisiaj, że pójdę spać o północy. Nie wyszło. Znowu.

You May Also Like