Bullet Journal po mojemu – czyli jak prowadzić “notes do wszystkiego”

bullet journal po mojemu

Jest jeden bardzo konkretny powód dla którego raczej nie zobaczysz mnie na mieście z małą torebeczką. Choć telefon upycham do kieszeni a mój portfel nie zajmuje zbyt wiele miejsca, pewien trochę większy przedmiot muszę mieć zawsze przy sobie. Jest to mój notes, który z założenia miał funkcjonować jako Bullet Journal, jednak szybko mój sposób jego prowadzenia odbiegł od prawie wszystkich standardów tego systemu (choć tak właściwie od początku nie był z nimi do końca zgodny). Główna idea BuJo wyjaśniona jest na stronie z powyższego odnośnika i w skrócie opiera się na organizacji zadań w formacie list i przenoszenia podpunktów pomiędzy poszczególnymi datami. Choć obecnie fanów prowadzenia BuJo jest coraz więcej, wydaje mi się że coraz mniejszy procent robi to zgodnie z ideą twórcy tej nazwy. Nazwa Bullet Journal przyjęła się więc jako określenie wszelkiej maści notesów prowadzonych regularnie w formie kalendarzy, list zadań i plannerów – po prostu dobrze brzmi i każdy wtajemniczony wie, o co chodzi.

Zacznę od tego, że nie potrafię żyć bez kalendarza. Swój pierwszy terminarz kupiłam jeszcze w gimnazjum, za zaledwie parę złotych i wbrew temu co wszyscy mówili, nie porzuciłam go po kilku dniach wypełniania kolumienek planami i notatkami. Zamiast tego, kontynowałam kupowanie prowadzenie kolejnych kalendarzy przez kolejne lata. Z biegiem czasu, stawałam się coraz bardziej wybredna co do typu, formy i kształtu kalendarza, jednak możliwości zawsze było jak na lekarstwo. Dobrze wiedziałam, jakie elementy sprawdzają się najlepiej przy moim stylu notowania, a z których rubryczek w ogóle nie korzystam. Parę lat temu nawet powstał wpis o żmudnych poszukiwaniach, zakończonych oczywiście bardziej kompromisem niż sukcesem. Wtedy jeszcze nie było takich możliwości wyboru, jak teraz. Użytkownicy kalendarzy raczej nie byli tak wybredni jak ja, a wydawnictwa traktowały temat bardzo schematycznie, powtarzając w kółko te same trzy układy – dzienny, tygodniowo poziomo i tygodniowo w kolumnach. Oczywiście ja również miałam o wiele mniej możliwości, bez większego budżetu oraz dostępności zakupów zagranicznych. Teraz ładne terminarze można kupić nawet w sieciówce z ubraniami, natomiast sklepy papiernicze pękają w szwach od nadmiaru różnorakich propozycji kalendarzowych. To, co można kupić w Internecie, może zachwycić nawet największego kalendarzowego sknerę.

Ja jednak postanowiłam zrezygnować z dość ograniczającego, niezależnie od typu, gotowego układu dni i postanowiłam prowadzić coś a’la Bullet Journal. System ten obecnie cieszy się bardzo dużą popularnością praktycznie na całym świecie a notesy w kropki trafiły już nawet do sklepów stacjonarnych w Polsce. Ponieważ mam pewność, że nie porzucę notesu po kilku dniach, wiedziałam że mogę sobie zafundować coś droższego i w ten sposób w moje ręce trafiła Nuuna (z polecenia Yzoi, która o kalendarzach wie chyba wszystko). Wybrałam notes formatu trochę szerszego od A5, „Nightflight over Munich”, 176 stron, oczywiście w kropki. Początkowo bałam się, że tworzenie własnego kalendarza będzie męczące i że po jakimś czasie notes zacznę prowadzić w tak brzydki sposób, że będę musiała z niego zrezygnować aby nie doznać estetycznego samobójstwa. Po prawie roku mogę stwierdzić, że tak się nie stało. Swobodny sposób prowadzenia notesu sprawdził się dla mnie idealnie. Pomimo sporego bałaganu i nadmiaru informacji, w notesie zaplanowanym w całości przeze mnie, dużo łatwiej coś znaleźć niż w kiedy podobną ilość informacji umieszczałam w gotowych kalendarzach. Dodatkowe powklejane elementy sprawiają, że notes stanie się w przyszłości drogocenną pamiątką z mojego życia (zwłaszcza gdyby internet nagle przestał istnieć a mój blog przepadł na zawsze).

bullet journal po mojemu

Naklejki, naklejki i jeszcze raz naklejki. Strona tytułowa, przy której się naprawdę postarałam, ponieważ na początku jeszcze zależało mi na estetyce. Jeśli kogoś zastanawia, dlaczego na okładce pojawia się liczba 12018, zachęcam do obejrzenia tego filmiku.

Czym mój notes nie jest

Notes zaczyna się jak typowy BuJo – okładka, index czyli spis treści, skrócony kalendarz na dwóch stronach i kilka list – z urodzinami, adresami, książkami, filmami i serialami. W przeciwieństwie do typowego systemu Bullet Journal, nie dodawałam poszczególnych dni na bieżąco, a tworzyłam układy na co najmniej jeden miesiąc do przodu. Było to szczególnie ważne w przypadku notowania ważnych wydarzeń czy rzeczy, o których po prostu powinnam pamiętać. Problematyczne stawały się więc końcówki miesięcy, zanim zdążyłam przygotować kalendarz na kolejnych 30-31 dni, a już trzeba było coś konkretnego zanotować. W przyszłości zamierzam przygotować tygodniówki na co najmniej kilka miesięcy do przodu.

Schematu listy zadań, omówionego na stronie bulletjournal.com nie stosowałam nigdy. Graficznie średnio przypadł mi on do gustu a funkcjonalnie kłócił się z moim stylem życia. Rubryczki z poszczególnymi dniami wypełniałam zupełnie swobodnie, tworząc listy tam gdzie trzeba, nie trzymając się konkretnego układu a po prostu zapełniając każdy dzień ważnymi informacjami albo mniej ważnymi głupotami, kiedy np. chciałam przetestować nowy długopis. Tak więc oprócz zadań znalazły się tam notatki, cytaty, krótkie przemyślenia czy niewielkie rysunki. Oraz bardzo, bardzo dużo naklejek.

Czym mój notes nie jest #2

Podczas przygody z czymś co nawiązuje do Bullet Journal, zaczęłam interesować się bardziej tematem i szukać w Internecie zdjęć notesów prowadzonych przez innych ludzi. Oczywiście istnieje całe mnóstwo stron poświęconych w całości prowadzeniu notesu. Ktoś, kto poświęca temu o wiele więcej czasu niż ja przecież ma prawo się pochwalić swoją radosną twórczością. W końcu trafiłam na kilka ciekawych grup na Facebooku, gdzie ludzie wymieniają się poradami dotyczącymi notesów oraz innych artykułów papierniczych (zwanych przydasiami). Tam dowiedziałam się, między innymi, o istnieniu taśm washi oraz o wielości firm produkujących dobrej jakości notesy w kropki. Często też przyglądałam się zdjęciom naprawdę zadbanych notesów, dla których ich właścicielki poświęcały grube godziny, czyniąc je jak najbardziej pięknymi. Dokładnie zakomponowane ramki z mnóstwem bajerów, rysunki przerysowane z pinteresta na okładkach każdego miesiąca… Od początku założyłam sobie, że mój notes taki nie będzie.

bullet journal po mojemu
Zdjęcie przedstawia przykładowe tygodniówki, czyli bałagan, albo inaczej kontrolowany chaos.

Najważniejsze dla mnie w prowadzeniu kalendarza czy notesu jest to, że taki zestaw czynności, jakim jest uzupełnianie go, powinien prowadzić do wartości dodanej. Jeśli kolorowanie i odrysowywanie ramek nie sprawia mi żadnej przyjemności, tak samo jak stosowanie bardzo fikuśnych czcionek czy – przede wszystkim – prowadzenie dziwacznych trackerów, to takie rzeczy nie pojawią się w moim notesie. Jeśli zachce mi się nagle pisać ładnie (w końcu miałam w liceum liternictwo – to zobowiązuje), to pojawią się i ładne strony, ale nic na siłę. Mój notes jest pełen rozmaitych rysunków – są to jednak szkice powstające w momencie chwilowego natchnienia czy poczucia inspiracji albo nudy a nie cuda stworzone z konieczności zapełnienia kolejnej strony tytułowej.

Same trackery to dla mnie temat na osobny akapit (dla niewtajemniczonych – trackery to strony, służące do śledzenia poszczególnych aktywności, zadań, nastrojów itp.). Może i wyglądają one ładnie, ale wprowadzają pewien rodzaj rutyny do życia. Wstać, zaznaczyć liczbę przespanych godzin, wypić kawę i zamalować kropeczkę na liście wypitych dziennie kaw, potem pójść pobiegać tylko po to aby wykorzystać nowy mazak do zakolorowania odpowiedniego pola w swoim dzienniku. No i na koniec dnia mood tracker – czyli w zależności od nastroju trzeba wynaleźć w stosie kredek tę jedną konkretną która w legendzie została przydzielona do poczucia beznadziejności. Chyba rzuciłabym moje BuJo pod pędzącą SKMkę, gdybym musiała codziennie pamiętać o jakimś trackerze, który na dobrą sprawę pełni bardziej funkcję estetyczną niż jakąkolwiek inną. Listy zadań to inna kwestia, jednak nie nazwałabym ich trackerami a bardziej project planami. Coś podobnego do trackerów, ale wciąż różniącego się, stworzyłam w jednym ze smutniejszych miesięcy tego roku. Wypisałam w kolumnie wszystkie dni miesiąca i zdecydowałam na bieżąco wypisywać jedną dobrą rzecz, która przydarzyła mi się każdego dnia. Bardzo spodobał mi się ten pomysł, jednak nie kontynuowałam go później ze względu na brak czasu.

Nie tworzyłam planów jedzeniowych na tydzień do przodu, ponieważ moje plany jedzeniowe najczęściej powstają w supermarkecie na godzinę przed ich urzeczywistnieniem. Nie tworzyłam list wydatków, ponieważ jeśli mam pieniądze, to na ogół się one mnie trzymają. Jeśli się nie trzymają, to doskonale wiem na co poszły i jest to na ogół coś potrzebnego, a nie codzienny cukier z kawą w galerii handlowej. Mój notes jest też bezpieczny – w razie zguby przypadkowy znalazca łatwo odnajdzie w nim dane kontaktowe do mnie, natomiast nie ma w nim hasła do banku czy sekretów najbliższej osoby. Mimo to, nie wyobrażam sobie możliwości zgubienia notesu – nawet nie wiem, do czego mogłabym porównać taką stratę.

bullet journal po mojemu

Proszę nie krytykować przeczytania tylko ośmiu książek w tym roku. Gdybym dodała literaturę przeczytaną na potrzeby pracy magisterskiej, liczba ta zyskałaby trójkę czy czwórkę na przodzie. Na tych stronach wciąż jeszcze widać jakąś kompozycyjną myśl przewodnią notesu – ale już niedługo…

Więc czym jest moje BuJo?

Tak naprawdę, wszystkim. Jest to zeszyt, który stał się w jakimś stopniu ufizycznieniem moich myśli i wspomnień. Staram się w nim zbierać wszystkie pamiątki – bilety, fragmenty ulotek, paragony. Zapisuję nawet najmniej istotne rzeczy, tak na wypadek gdyby mogły mi się do czegoś przydać, wklejam notatki i karteczki, których szkoda wyrzucić, ale w papierach gdzieś by zaginęły. Czasem coś przepiszę z Internetu, innym razem wkleję. 176 stron to tak naprawdę niewiele jak na cały rok, dlatego wiele elementów dokleiłam na dodatkowych kartkach za pomocą taśmy klejącej. Obecnie pełnych doklejonych kartek mam 24, czyli 48 stron ze zwykłego papieru, szarego i brązowego, wyciętego z ulotki czy z kalki technicznej. Do tego dochodzi całe mnóstwo powklejanych elementów małoformatowych, które sprawiają że mój notes stał się dwa razy grubszy niż był w momencie kupienia.

Choć pokusiłam się na kilka ładnych taśm washi, nie staram się specjalnie dekorować każdej strony. Funkcjonalność jest dla mnie najważniejsza. Ten zeszyt był mimo wszystko eksperymentem – chciałam sprawdzić w jakim układzie najwygodniej umieszcza mi się notatki. Z tego powodu każdy miesiąc wygląda jak wyrwany z innego kalendarza. Układ, który sprawdził się najlepiej zamierzam wykorzystać do stworzenia osobistego kalendarza na przyszły rok. Zamierzam opisać tu na blogu jego poszczególne elementy oraz proces powstawania. Skorzystam jednak z gotowego zeszytu dobrej jakości, ponieważ już go kupiłam z takim zamiarem (we wrześniu – nie mogłam się oprzeć jego pięknu).

Notes a studia

Tak naprawdę to nie wyobrażam sobie studiów bez tego notesu. Stworzyłam w nim własne metody planowania nauki oraz etapowania projektów. Na poszczególnych stronach notowałam najważniejsze informacje dotyczące dyplomu magisterskiego, abym mogła w każdej chwili do nich wrócić. Jak to bywa na architekturze, mój dyplom wygenerował całą tonę papieru zadrukowanego rzutami, wstępnymi schematami czy zapiskami z konsultacji. Tylko esencja z tego trafiała do mojego notesu, co na dłuższą metę oszczędziło mi naprawdę sporo grzebania w prastarych dokumentach czy worku z makulaturą.

Styczeń i luty tego roku to wciąż był mój Erasmus i to głównie holenderska przygoda zajmuje pierwszych kilkadziesiąt stron. Oprócz notatek dotyczących bezpośrednio przedmiotów na studiach, które koniecznie musiałam zaliczyć w pierwszym terminie, znalazłam miejsce na notatki dotyczące miasta, kraju, odwiedzonych miejsc i moją ulubioną listę 50 muzeów do odwiedzenia (a ta szybko zamieniła się w listę 56 muzeów). Te kilka miesięcy minęły jak sen, jednak mam nadzieję, że nie znikną nigdy z mojej pamięci (z notesu nie znikną na pewno). Planowanie logistyczne powrotu nie należało do najłatwiejszych, ponieważ miejsce docelowe powrotu składało się z trzech punktów oddalonych od siebie o 600-1300 kilometrów. W pewnym momencie mój Bullet Journal zaczął wyglądać jak terminarz lotów, a moje życie zrobiło fikołka i podwójne salto (a jeszcze do 2015 roku lot samolotem był jednym z moich największych dziecięcych marzeń).

bullet journal po mojemuTak, praca magisterska to nie żarty i zajęła parę ładnych stron w moim BuJo. Nic tak nie motywuje do pracy jak perspektywa odhaczenia ukończonych zadań na liście. Oczywiście nie jest to forma masochizmu, nawet jeśli listę przygotowało się samodzielnie, z własnej nieprzymuszonej woli.

Notes a życie

Terminarz stanowi tak naprawdę mniej niż połowę mojego notesu. Każdy tydzień starałam się zmieścić na jednej stronie, a w niektórych przypadkach zajmuje on jeszcze mniej. Tak naprawdę większość miejsca przeznaczyłam na rzeczy, które były dla mnie ważne w konkretnym momencie. Czy to notatki z konferencji, czy kilka przepisów kuchennych, czy zapisanie zasad gier towarzyskich / integracyjnych zanim znikną w czeluściach niepamięci. Pewnego dnia zauważyłam, że totalnie nie umiem się ubrać odpowiednio do temperatury, więc narysowałam sobie wykres z temperaturami i rysuneczkami ubrań w zależności od tego ile jest stopni. Przy wyjazdach do nowych miejsc oczywiście robiłam research i wypisywałam najważniejsze rzeczy do zobaczenia i muzea do odwiedzenia. Parę razy powstały też listy „10 powodów, dlaczego”, które mogłyby się stać materiałem na bloga, gdyby kiedyś chciało mi się je przepisać.

bullet journal po mojemu
Zbiór losowych stron. Chyba taki format tak naprawdę pasuje mi najbardziej – poziomo rozmieszczone dni po tygodniu na stronę. Okładka listopada to takie “dobra, to nazbierałam tych naklejek na Festiwalu Narracje i co by tu z nimi zrobić”.

Najciekawsze strony, jakie umieściłam do tej pory w notesie:

  • mapka Europy z zakolorowanymi państwami w zależności od tego, czy odwiedziłam je w 2018 roku, czy przed 2018;
  • obok mapki umieściłam listę rzeczy do zabrania w podróż, posegregowaną na kategorie – zawsze na nią zerkam aby upewnić się, że spakowałam wszystko czego mogę potrzebować podczas wyjazdu; wiele elementów zostało dopisanych później w przypadku pojawienia się nowych potrzeb;
  • osobna lista książek do przeczytania oraz książek przeczytanych – w przypadku pierwszej zanotowany mam tytuł, autora oraz źródło polecenia, a w przypadku przeczytanych moją kilkuzdaniową opinię
  • strona z wymiarami i moją masą ciała na początku roku oraz rozmiarami ubrań jakie kupuję (w przypadku pierwszego raczej zbyt wiele się nie zmienia, niezależnie od tego czy jem słodycze popijając piwem czy ćwiczę długie godziny na siłowni unikając wszystkiego co ma cukier… a ubrania jak ubrania – te wymiary i tak nie mają sensu, kiedy w jednym sklepie rozmiar 44 jest na mnie za mały a 38 za duży); dodatkowo przy tej stronie mam doklejone taśmą wyniki pomiaru urządzeniem Tanita;
  • 50 museums challenge i mapka Holandii pokazująca te kilkanaście miast, które udało mi się zwiedzić oraz nieskończoność pięknych miejsc, na które nie starczyło czasu; kawałek dalej mam trochę doklejonych stron z poszczególnymi miastami na szarobrązowym papierze;
  • Erasmus w pigułce, czyli lista moich wszystkich przedmiotów z informacją o elementach składowych oceny, najważniejsze daty, dane logowania się na uczelniane drukarki, godziny otwarcia basenu i biblioteki itd.;
  • magisterka w pigułce – proces wymyślania nazwy, lista inspiracji i źródeł, książki do przejrzenia, osoby do skontaktowania, elementy do dodania do pracy w przyszłości;
  • lista wypadów w góry i zaliczonych szczytów wraz z opisem – kiedy zamieszkałam w Monachium, totalnie nie wiedziałam co ze sobą zrobić w zupełnie obcym mieście i w ten sposób zaczęłam jeździć w góry z ludźmi z ponad dziesięciotysięcznej grupy na Facebooku (tak, z totalnie nieznajomymi osobami, którzy przyjechali do Niemiec z najrozmaitszych zakątków świata i połączyła ich miłość do gór… a teraz zarazili tym i mnie);
  • wykres jakie ubrania nosić w jaką pogodę (nie, nie znalazłam niczego takiego w Internecie – uzupełniałam głównie na postawie własnych doświadczeń, głównie błędów);
  • magisterka na etapie wykonawczym, czyli mając już zarys co będzie gdzie, wypisałam wszystkie czynności i nadałam im priorytet oraz przewidywany czas trwania oraz informację które zadania blokują inne – w ten sposób ułożyłam bardzo dokładny plan działania, którego udało mi się nawet trzymać;
  • rzeczy znalezione w Internecie, ale na tyle wartościowe, że otrzymały własne strony w notesie – na przykład opis rodzajów i szkodliwości poszczególnych plastików czy etyczna hierarchia prezentów; mam też wycinki z gazety o rodzajach tkanin, które kiedyś dostałam od mamy;
  • w planach mam dodanie strony odnośnie ćwiczeń na poszczególne mięśnie na urządzeniach dostępnych na siłowni do której chodzę.

A to tylko te rzeczy, które uznałam za warte wypisania. Na pewno nie zmieściłabym nawet połowy tego w zwykłym kalendarzu, a BuJo stało się dla mnie takim właśnie zeszytem do wszystkiego. W treści jest to totalna mieszanka, a w formie jeszcze dalej mojemu notesowi do minimalizmu. Często na grupach poświęconych BuJo pojawiają się dyskusje, czy prawidłowym jest używanie anglojęzycznych nazw w notesie prowadzonym po polsku. Dla mnie nie ma to absolutnie żadnego znaczenia. W moim zeszycie można natknąć się na pięć różnych języków, choć główna treść zawsze występuje tylko po polsku i angielsku. Zbieram naklejki o różnorakiej treści – od naklejek dekoracyjnych, do takich które pełniły jakąś funkcję np. informacyjną na kopercie czy bagażu. Najfajniejsze naklejki zdobią wnętrze okładki zeszytu oraz grubsze strony okładkowe. Niektórzy dbają o czystość i nieskazitelność okładek, podczas gdy dla mnie stały się one przestrzenią naklejkowej kompozycji, gdzie nic do niczego nie pasuje (prawie).

bullet journal po mojemu
Znacie to uczucie kiedy bierzecie dwie kopie tej samej ulotki punktu informacji turystycznej – jedną na pamiątkę a drugą aby powycinane fragmenty ponaklejać w notesie?

Na koniec o samej Nuunie

Zeszyt kosztował jakieś 25 euro, czyli dużo, nawet jak na notes premium. Okładka to tektura powleczona skórą z recyclingu, przy zachowaniu miękkości, z pięknie tłoczoną mapką Monachium. Boki notesu były kiedyś czarne i całość sprawiała wrażenie minimalistycznego klocka. Teraz zdecydowanie daleko mojemu BuJo do minimalizmu. Papier jest bardzo gruby, 120 g, co pozwala na stosowanie niemal każdego pisadła, jednak sprawia że zeszyt jest dość ciężki. Notes jest bardzo porządnie szyty i idealnie rozkłada się na płasko. Nie ma kieszonki z tyłu ani gumki, co jest niestety sporym minusem. Twórcy chcieli zachować minimalizm, który trochę umniejsza funkcjonalności i przez to, nie raz luźne karteczki wypadły mi ze środka. Liczba stron mogłaby być większa, ale nie przy takiej gramaturze. Format jest w sam raz i pozwala dobrze wykorzystać przestrzeń papieru. Rozstaw kropek dla wielu osób może być za gęsty, jednak dla mnie sprawdził się idealnie – pasuje do wielkości czcionki, którą najczęściej piszę. Czy kupiłabym Nuunę jeszcze raz? Nawet brałam ją pod uwagę jako notes na kolejny rok, jednak konkurencji było zbyt wiele i inne marki również zasługują, aby kolejny rok należał do nich. Tym, którzy nie mieli kontaktu z tą firmą, zdecydowanie polecam.

bullet journal po mojemu

Mimo codziennego ucierania się o wnętrza toreb i plecaków, notes zachował całkiem dobry stan, okładka się nie pogięła a strony nie wypadają. Oczywiście widać drobne zniszczenia, jednak jest to standard przy intensywnym użytkowaniu notesu.

Plany na przyszłość

Jak już wspomniałam, w nadchodzącym roku planuję zrobić własny kalendarz. Chciałam wykorzystać gotowy zeszyt w kropki, jednak inny – czysty – totalnie mnie kupił. Bazując na doświadczeniach z Nuuną i kompozycyjnych eksperymentach, już wiem jaki układ terminarza zachowam w całości zeszytu. Pozostałe strony oczywiście opanuje kontrolowany chaos, odpowiednio oddający pozytywny bałagan w moim życiu. Jak wyjdzie? Zobaczycie w przyszłości na tym blogu!