Erasmus w Holandii – pierwsze wrażenia

erasmus w holandii

Dawno już nie pojawił się nowy post na blogu. Trochę to wynika z mętliku w głowie. Przez wakacje uczestniczyłam w dwóch dwutygodniowych kursach (Belgia i Niemcy), a teraz jestem w Holandii na Erasmusie. Spełniłam co najmniej jedno ze swoich największych marzeń, a to mnie trochę przerosło. Potrzebowałam trochę więcej czasu, aby wrócić do swojej rutyny, choć i tak jestem przekonana, że nic już nigdy nie będzie jak dawniej. Zbyt wiele doświadczeń, tak różnych od dotychczasowego egzystowania.

Póki co, staram się czerpać garściami to nowe doświadczenie. Uniwersytet techniczny w Eindhoven ma ogromne zaplecze naukowe, niesamowitą bibliotekę, wspaniałą pracownię makiet, zachwycające centrum sportu oraz świetną kadrę. Bardzo wiele jednak uczę się od samych studentów – zarówno miejscowych, jak i tych, którzy przyjechali z innych krajów, ale zdążyli już przyzwyczaić się do tutejszego trybu pracy. A jest on zupełnie odmienny od tego w Polsce. Godzin zajęć z prowadzącymi – wykładów i ćwiczeń – mam naprawdę bardzo mało. Chyba nie więcej niż 10 w tygodniu, choć liczba ta zależy od czasu omówienia zadań. Prowadzący natomiast dostarczają porządne materiały, wymagają wykonania rozmaitych zadań i opierają naukę na pracy samodzielnej – indywidualnej oraz grupowej. Semestr podzielony jest na dwa kwartyle, część przedmiotów odbywa się w pierwszym, a część w drugim (wyjątkiem jest masterproject, który trwa całe pół roku). Dzięki temu można się skupić na kilku ważnych przedmiotach, a nie rozdrabniać się na mniejsze.

Napisałam wcześniej, że wiele wyciągam z doświadczeń innych studentów. Ci, praktycznie bez wyjątku, są ponadambitni. Za każdym razem, kiedy trzeba wykonać jakieś proste zadanie, oni traktują temat jako okazję to zaprezentowania swoich umiejętności. Popularną metodą pokazywania, że „coś się zrobiło” jest prezentowanie tego w formie planszy, prezentacji lub książeczki. Dodatkowe schematy, diagramy czy opisy są na porządku dziennym. Tutejszych studentów nie trzeba zachęcać aby szukali problemów i ich rozwiązań, nie trzeba im wskazywać, z kim się skontaktować aby zdobyć więcej informacji, albo po jaką książkę sięgnąć. Oni po prostu przejmują inicjatywę, chcą prowadzących zaskoczyć swoją pracą. Na początku myślałam, że to domena jednostek wybitnych, że niektórym zależy na dobrym pierwszym wrażeniu. Okazuje się, że tak po prostu działa ta uczelnia. A ja, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, poczułam się najbardziej leniwym i nieprzydatnym człowiekiem na świecie. Potrzebowałam dwóch tygodni, aby rozbudzić w sobie podobny zapał, aby zacząć wyznaczać sobie dodatkowe zadania – co by tu zrobić aby uzupełnić temat, jaka forma prezentacji wykonanego zadania mogłaby pozytywnie wpłynąć na jego odbiór. Zaczęłam też coraz więcej czasu spędzać w bibliotece.

Prawdziwie magiczna biblioteka

Z biblioteki na TU/e bardzo trudno wyjść. Nie ze względu na kręte schody i skomplikowany układ pomostów nad parterem, prowadzących do głównego wyjścia. Szczególną trudność sprawiają biblioteczne zbiory, od których naprawdę nie mogę się czasem odkleić. Całe ogromne piętro poświęcone jest samej architekturze, urbanistyce i naukom budowlanym. Od historii i teorii po technologie i środowisko. Od starych ksiąg do nowoczesnych, multimedialnych wydań. Od powszechnie znanych i cenionych tworów do takich, o których się nawet nie śniło filozofom. Na jakikolwiek temat chciałabym napisać – na taki znalazłabym co najmniej kilka tytułów. Kiedy wspominam te wszystkie lata gorączkowego klepania słów kluczowych w Chomikuja, przeklikiwania się przez dziesiątki stron Googla i przenoszenia słabej jakości zdjęć książek na pendrive’ach, aż żałuję, że nie mogłam po prostu wsiąść w samolot i tu przylecieć. Teraz mam to wszystko pod ręką, a jedyne co mnie ogranicza to głos z mikrofonu, mówiący że zbliża się dwudziesta trzecia i pora iść do domu.

Słyszałam, że w Holandii uczelnie rywalizują, która będzie miała najwspanialszą bibliotekę. Przez to nie ma oszczędzania – ani na książkach, ani na samym budynku. Zatrudniani są najlepsi architekci, a efekty widać gołym okiem. Studenci natomiast nie ignorują tych możliwości – biblioteka jest pełna od rana do wieczora, i w dni powszechne i w weekendy. Podobnie jak cały kampus – przestrzenie pomiędzy budynkami żyją, cały czas toczą się w nich rozmowy, odbywa się bardzo dużo rozmaitych wydarzeń. W takim miejscu po prostu chce się być studentem, chce się wykonywać kolejne projekty i angażować w rozmaite aktywności. Dlatego też działa mnóstwo organizacji studenckich, a każda z nich ma swoje miejsce na uczelni i mnóstwo możliwości tworzenia tego studenckiego świata.

Ach gdybym mogła tak zacząć studiować na tej uczelni od samego początku, powoli poznawać biblioteczne zbiory i zakamarki kampusu… Pewnie nie dałabym rady. Czasem przy innych zaczynam czuć się totalnym przegrywem, zaczynam wątpić, że jestem w stanie osiągnąć tyle co oni, że się nadaję. Z drugiej strony, oni mają bardzo rozmaity bagaż doświadczeń. Wielu z nich przyjechało z zupełnie odległych zakątków świata – szczególnie dużą grupę stanowią Chińczycy oraz Hindusi. Oni też musieli przywyknąć do holenderskiego trybu pracy. A może było właśnie odwrotnie. Może to ci napływowi zaczęli kręcić tym trybikiem i inspirować rodzimych studentów do podejmowania większego wysiłku, niż jest to od nich wymagane. Niezależnie od przyczyny – efekt jest niesamowity.

Holandia jako dom

Życie w Holandii wydaje się być bardzo łatwe. Zwłaszcza w dużym mieście. Holenderskie ceny produktów spożywczych, ubrań czy artykułów przemysłowych nie odbiegają znacznie od polskich. Może i benzyna jest droga, ale kto w Holandii potrzebuje samochodu? Bardziej mogą boleć ceny komunikacji publicznej, gdzie za jednorazowy przejazd autobusem miejskim trzeba zapłacić €3,75, a za pociąg do stolicy ponad €20. Gdybym tylko miała trochę więcej czasu i pieniędzy, mogłabym zwiedzić te wszystkie niesamowite miasta – większość z nich znajduje się godzinę drogi stąd. Na pewno wybiorę się do kilku – nie darowałabym sobie bycia w Holandii i nie zobaczenia Amsterdamu czy Rotterdamu. Wiele z nich będzie jednak musiało poczekać na trochę luźniejszy moment w moim życiu.

Holandia sama w sobie nie jest drogim krajem. Na zakupy w markecie nie wydaję wyraźnie więcej niż w Polsce. Być może nawet mniej – ze względu na spory wybór produktów dla wegetarian czy większą „wytrzymałość” podstawowych produktów. Można krytykować skład chemiczny chleba, ale kiedy jest on wciąż bardzo dobry po trzech dniach od daty zakupu, zaczynam się zastanawiać – czy to naprawdę tak źle, że jem coś, co ma trochę więcej konserwantów, ale za to nie muszę wyrzucać ponad połowy po pierwszym dniu? Z produktów droższych niż w Polsce na pewno mogę wymienić ser, jednak jego smak rekompensuje każdy ubytek w portfelu. Najlepsze są jednak holenderskie przekąski. Moim ulubionym przysmakiem są stroopwafle. Składają się one z dwóch cienkich, okrągłych warstw i słodkiego syropu pomiędzy nimi. Tak naprawdę nie da się opisać, dlaczego stroopwafle są takie dobre. Je trzeba spróbować, najlepiej powstrzymując się przed pochłonięciem od razu całego opakowania.

To pół roku będzie dla mnie bardzo dużym wyzwaniem. Wiedziałam o tym, podejmując tę decyzję. Po raz pierwszy w życiu mieszkam sama, w miejscu gdzie prawie nikogo nie znam. Porozumiewam się z ludźmi po angielsku, czyli w języku który nie jest natywny ani dla mnie, ani dla nich. ten język w co drugim zdaniu i bardzo mnie to boli. Wiele razy palnęłam tak podstawowe błędy, że nie potrafiłam skupić się na słuchaniu drugiej osoby, bo wszystkimi myślami próbowałam anulować to, co dopiero wypadło z moich ust. Zaczęłam się też uczyć holenderskiego. Podoba mi się jego brzmienie, nawet charszcząca litera „g”. Idzie mi niewyobrażalnie wolno, nawet już nie marzę o opanowaniu tego języka do poziomu komunikatywnego. Nigdy nie miałam umiejętności lingwistycznych i do końca życia się z tym nie pogodzę. Ale próbować będę. Dla samej gimnastyki mózgu.

Tym, co sprawia mi niewyobrażalną przyjemność jest codzienna jazda na uczelnię rowerem. Nawet nie chodzi o zdrowy styl życia czy oszczędność. Najbardziej cenię tę swobodę – że mogę szybko dostać się z jednego końca miasta na drugi, że będzie to bezpieczne i na pewno się nie zmęczę. Praktycznie każda ulica ma ścieżki rowerowe wzdłuż obu krawędzi, często są one odseparowane zielenią. Teren jest zupełnie płaski – myślę, że nie zmęczyłabym się nawet pedałując przez cały dzień. Na ścieżkach rowerowych nigdy nie jestem sama, rower to po prostu część kultury. I tylko czasem trudno go gdzieś „zaparkować”, bo do każdego stojaka przyczepionych jest już sześć innych rowerów.

Holandia może się kojarzyć z wieloma rzeczami, ale dla mnie najważniejszą jest logika i pragmatyczność. Miasta są piękne i zadbane, a ludzie otwarci i pomocni. Prawo jest wymagające, a podatki duże, ale dzięki temu wszystko jest utrzymane tak, jak należy. Dopóki ludzie nie przeszkadzają sobie nawzajem, mało kto narzeka na różnorodność. Holendrzy są zajęci swoimi sprawami, nie wchodzą z butami w życie innych. Lubią ładne rzeczy, co widać w postaci zadbanych ogródków oraz nietypowych sklepików (na przykład widziałam taki, którego całym asortymentem były mebelki do domków dla lalek). Z drugiej strony nie przywiązują uwagi do „symboli luksusu” i na mieście można spotkać samochody stare, pordzewiałe i pobite. Co bardziej kreatywni, ozdabiają je kolorowymi naklejkami. Rowery również rzadko kiedy błyszczą nowością. Większość z nich i tak dozna uszczerbku przy pierwszej próbie „odmontowania” ich z kupy zaparkowanych ciasno jednośladów.

Na mieście też nie ma straszących śmietników-kontenerów. Śmieci wyrzuca się do niewielkich pojemników, ze zbiornikiem pod ziemią. Przed tym, trzeba przyłożyć kartę, odblokowującą dostęp do śmietnika.

Ogólnie postęp technologiczny widać na każdym kroku. W marketach można skorzystać z mobilnego czytnika, którym skanuje się kolejne produkty, aby poznać ich cenę. Urządzenie wyświetla całą listę w ten sposób sprawdzonych przedmiotów, cenę za wszystko oraz sumę promocji. Plastikowe butelki mają kaucję 25 centów. Puste wrzuca się do maszyny znajdującej się w albo w pobliżu sklepu, aby dostać bon na zakupy. Kupując bilet na pociąg, korzysta się z karty z micro chipem. Nawet jednorazowe bilety posiadają micro chip. Bramki są na wejściu i wyjściu z peronów. Domyślam się, że pozwala to zbierać dokładne statystyki o podróżnych. Ekrany, komputery, punkty informacji – to elementy które już dobrze zdążyły się wpisać w tkankę miasta.

Nowe doświadczenie

Czy cieszę się, że pojechałam na Erasmusa? Teraz – bardzo. Nie wiem, jak będzie za pół roku, kiedy będę musiała walczyć z papierologią powyjazdową. Obecnie staram się czerpać całymi garściami z tego, co oferuje mi nauka w nowym miejscu. Chodzę na dodatkowe wykłady, odbywające się w przerwach na lunch, siedzę do nocy w bibliotece aby przeczytać chociaż ułamek tych wspaniałych książek. Staram się orientować, co się aktualnie dzieje na mieście. Najbardziej nie mogę się doczekać Dutch Design Weeku oraz festiwalu Glow. Pierwsze z tych wydarzeń to coroczne święto projektantów, składające się głównie z wystaw i warsztatów odbywających się m.in. w poprzemysłowych budynkach Philipsa. Glow natomiast ozdabia całe miasto w świecące dekoracje, przez co nocą Eindhoven zamienia się w miejsce prawdziwie magiczne.

Powoli przyzwyczajam się do tego miejsca i staram się trochę uporządkować swoje myśli, pogubione w chaosie informacji. Wciąż jednak prześladuje mnie wrażenie, że to tylko sen i za chwilę zadzwoni budzik.