Rok bez mięsa

Nawet nie wiem, kiedy to się stało, ale właśnie minął okrągły rok, odkąd postanowiłam, że „chociaż spróbuję” przejść na wegetarianizm. Początkowo nie planowałam o tym pisać na blogu, ponieważ nie jest to związane bezpośrednio z jego tematyką. Po głębszym przemyśleniu, uznałam, że jednak zbyt wiele myśli zakłębiło się w mojej głowie przez ten czas i marnowaniem byłoby nie przelać ich w chociaż krótki tekst. Poza tym, wokół wegetarianizmu wciąż krąży zbyt wiele irytujących mitów. Chcę zostać kolejnym żywym przykładem na to, jak niewielki mają one związek z rzeczywistością. Zapraszam więc do przeczytania, jak wyglądał mój pierwszy rok bez mięsa i w jaki sposób wegetarianizm wpłynął na moje życie.

rok bez miesa

Powód

Według wielu osób, niejedzeniu mięsa musi przyświecać jakaś wyższa idea. Chęć uratowania małych świnek z fabryki szynki, czy wpłynięcie na wielkie koncerny przemysłu spożywczego, wykręcające kurom dzioby. Są też ludzie, którzy myślą, że jest to nowa moda mająca na celu uzyskanie kilku dodatkowych punktów do bycia hipsterem lub efekt oddziaływania viralowych filmików na Youtube.

Dla mnie była to wyłącznie prosta decyzja. Nie będę ukrywać, że wyjątkowo uproszczona tym, że nigdy nie byłam wielkim smakoszem, a część mięs najzwyczajniej mnie obrzydzała (co nie zmienia faktu, że do zeszłorocznego święta Wszystkich Świętych, na moim studenckim stole gościł naprzemiennie kurczak i mięso mielone z marketu). Zmiana diety miała więc być próbą. Bez konkretnych terminów, bez większych zobowiązań. Wtedy, 1 listopada, uznałam, że jeśli kiedyś zachce mi się mięsa, to do niego wrócę. Zanim to nastąpi, po prostu sprawdzę, co kryje dieta bezmięsna i co w ogóle można zjeść na obiad, rezygnując z wymienionego wcześniej kurczaka.

Taki dzień, o dziwo, nie nadszedł do dziś. Teraz jednak mam wrażenie, że długo do mięsa nie powrócę – jeśli w ogóle ma się to kiedykolwiek wydarzyć.

Wegetarianizm otwiera oczy

Ten nagłówek mógł zabrzmieć jak oszołomstwo, ale nie wiem jak inaczej nazwać towarzyszącą niejedzeniu mięsa świadomość ekologiczną. W zasadzie, chodzi o wiele tematów, o których do tej pory nie myślałam zbyt wiele. Tym, co pojawiło się jako pierwsze, była informacja o ogromie przestrzeni marnowanej na pola uprawne. Marnowanej, bo wiele powstającego na tych terenach jedzenia przeznaczane jest na wieloletnie karmienie każdego zwierzaka, którego potem człowiek zjada na obiad. Do tego czasu, niezależnie od tego czy taka krowa czy świnia gniecie się na kawałku podłogi hali magazynowej (bardziej prawdopodobne), czy radośnie hasa po łące (mniej), wywiera niemały wpływ na środowisko. Różne źródła przedstawiają różne informacje na temat szkodliwości hodowli zwierząt. Nawet pomimo możliwych ekonomicznych pozytywnych stron, takich jak wzbogacanie się biedniejszych państw na hodowli zwierzęcej, wciąż bardziej do mnie przemawiają dane, które przedstawiają zbiór negatywów. Hodowla zwierząt to hodowla odpadów. Kilkadziesiąt miliardów hodowanych rocznie zwierząt to emisja gazów cieplarnianych w ogromnych ilościach. Poza tym, ile osób można by było wykarmić, gdyby mnóstwo pożywienia nie wykorzystywano na paszę dla zwierząt. A ile? Wystarczy spojrzeć na zdjęcia z satelity – jaką część naszej planety zajmują pola uprawne. Nawet jeśli to mniej niż 1/3 tych terenów, to wciąż są to niewyobrażalnie duże połacie przestrzeni. Wszystko po to, abyś mógł zjeść wieprzowinę na obiad.

O tym, w jakich warunkach żyje wiele zwierząt przeznaczonych na mięso, chyba dość wiele osób wie. Łatwo znaleźć nagrania z wielkich ferm, gdzie w brudnych i ciasnych magazynach zwierzęta tłoczą się i zadeptują na śmierć. Ich hodowla ma oczywiście na celu wytworzenie jak najwięcej mięsa, więc firmy szukają jak najlepszych sposobów na zwiększenie ich masy mięśniowej, przy jak najmniejszych nakładach finansowych. W sumie, to nigdy nie wiesz, co jadło zwierzę, które kiedyś wyląduje na Twoim talerzu, jakie choroby przechodziło i jakie środki medyczne lub chemiczne zostały mu podane. Przecież nie możesz odwiedzić fabryki, z której wyszedł kurczak za 12 zł za kilogram, nawet jeśli ta cena wydaje się być podejrzanie niska w porównaniu z kosztami, jakie w normalnym gospodarstwie niosłaby kilkuletnia hodowla zwierzęcia.

To jest właśnie kolejny temat – jedzenie jest obecnie tanie, więc człowiek wyrzuca go mnóstwo. Schowany na pół roku do zamrażarki kawałek schabu i wywalony po czasie z powodu nieświeżości to nic w porównaniu z tym, ile mięsa wyrzucają sklepy i markety. Jeszcze w niektórych funkcjonuje półka z wyprzedażą produktów bliskich dacie końca przydatności do spożycia – w innych po prostu wyrzuca się całą zawartość lodówki na śmietnik. Surowe mięso ma bardzo krótki czas przydatności, więc jest ekonomicznie bardzo nieopłacalne. A mimo to, jest tanie. Biorąc pod uwagę, że duże firmy nie chcą tracić, oczywiście najgorzej wychodzą na tym zwierzęta. A co z promocjami typu -20% na całe mięso? Konsument się cieszy, bo zdobył polędwicę za kilka złotych, ale tak jak w przyrodzie nic nie ginie, tak te kilka brakujących monet skądś jest zabierane.

Tutaj pojawia się temat osoby kupującej mięso. Najłatwiej by było zrzucić winę na osoby zarabiające mniej, więc mogące sobie pozwolić jedynie na najtańsze mięso, podczas gdy bogatsi będą kupować produkty z naklejką „Eko” lub prosto od konkretnego rolnika. Nie lubię tego typu wyrzutów. Problemem nie jest cena i jakość mięsa a jego ilość. Ludzie kupują znacznie więcej niż potrzebują, co potem przekłada się na ilość wyrzucanego mięsa. Organizm potrzebuje substancji odżywczych zawartych w mięsie zwierzęcym (o tym później) ale nie w takich ilościach, jakie zapewnia jego wypchany po brzegi wózek w Biedronce. Gdyby zapotrzebowanie na mięso było mniejsze, hodowla byłaby mniej intensywna, czyli mniej szkodliwa.

Mit drogiego wegetarianizmu

Nie zamierzam nikomu wciskać wegetarianizmu, bo wiem, że to nikogo nie przekona. A nawet jeśli – to jedna osoba świata nie zmieni. Chciałabym jednak napisać o kilku mitach, które można usłyszeć na temat porzucenia diety mięsnej na rzecz tej „roślinnej”. Jak pisałam wyżej, mięso jest tanie. Wydawać by się mogło, że w przeciwieństwie, do „tego czegoś” co jedzą „zamiast mięsa” wegetarianie. Bierze się to właśnie z pierwszego, często spotykanego błędnego założenia, że osoby wege muszą to mięso zastępować jego odpowiednikiem. Paróweczki sojowe, bezmięsna szynka czy inne produkty imitujące te odzwierzęce potrafią być bardzo drogie (a przy okazji, najczęściej, nie są zbyt smaczne). Może się też wydawać, że ugotowanie czegoś wegetariańskiego to praca na cały etat, nie nadająca się dla studenta, który po przyjściu do domu najchętniej na obiad zjadłby paczkę kabanosów.

Z mojej strony to jednak oszczędność zarówno czasu jak i pieniędzy. Sporą część produktów kupuję w postaci puszek (rośliny strączkowe) lub mrożonek (różnorakie mieszanki warzyw). Do tego dochodzą zielone liście, które prawie że zawsze kupuje się w formie gotowej do spożycia, nawet już umyte – np. jarmuż, szpinak. Ryż, makaron, kasza – wiadomo, trzeba ugotować, ale dotyczy to i nie-wegetarian. Pokrojenie cukinii czy obranie pieczarek to nawet nie ¼ czasu potrzebnego na pokrojenie kurczaka. Więcej zachodu może wymagać co najwyżej wymyślanie sosów czy dodatków, ale tu z pomocą przychodzi Internet i masa blogów typu Jadłonomia.

Początek wegetarianizmu

Co jeśli to ktoś inny ma coś ugotować dla wegetarianina? Przede wszystkim trzeba mu powiedzieć o swojej diecie, nawet jeśli jest to często niemile kojarzone w naszej kulturze.

Pamiętam, jak w zeszłym roku jechałam do rodziców na święta. Długo zwlekałam z przyznaniem się do tej sporej zmiany w życiu, pomimo że wiedziałam, że będzie to konieczne. Oczywiście zdziwili się, zaakceptowali, ale pojawiło się pytanie: to co ja będę jeść. Problemu oczywiście nie było, choć do dziś pamiętam ten tydzień czucia się dość niezręcznie w kuchni u rodziny. Podobnie jest za każdym razem, kiedy odwiedzam znajomych i dostaję propozycję zjedzenia obiadu. Jak tu nie mówić każdemu, że jest się wegetarianinem, kiedy czy chcemy czy nie, życie kręci się wokół jedzenia. Już nieraz na miejsce jakiegoś większego spotkania, w którym uczestniczyłam, zostało wybrane miejsce nieserwujące bezmięsnych dań, bo uznałam, że nie będę się afiszować.

Problem restauracji

A właściwie dwa problemy. Pierwszym jest to, że posiłek bezmięsny często nie jest traktowany jako obiad. Nie zliczę, ile razy miałam w rękach menu, w którym poszczególne kategorie brzmiały następująco: przystawki, dania mięsne, dania rybne, desery, napoje. Ani jednego obiadu dla wegetarianina. Czasem da się znaleźć pierogi ze szpinakiem albo pizzę z cebulą i pieczarkami, jednak będąc w obcym mieście często trzeba się naszukać miejsca, gdzie można będzie coś zjeść.

Drugim problemem jest to, że sprzedawcy z lokalach gastronomicznych często sami nie wiedzą, co znajduje się w potrawach, które sprzedają. Nie zdarzyło mi się to jeszcze zbyt wiele razy, bo na mieście jem coś raz na ruski rok i na ogół wybór pada na sieć Bioway, ale wiem, że bardzo częstą sytuacją spotykającą wegetarian zamawiających jedzenie w nie-wege lokalach jest dowiadywanie się, że ich obiad zawiera mięso dopiero po jego skosztowaniu. Kiedyś myślałam, że jeśli jest się wegetarianinem z przyczyn światopoglądowych, to takie mięso powinno się zjeść, aby nie zostało wyrzucone, czyli jeszcze bardziej zmarnowane. Teraz wiem, jak głupie było takie myślenie. Odpowiedz sobie na pytanie: czy zjadłbyś mięso ze szczeniaczka, gdybyś się o tym dowiedział po pierwszym gryzie? Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, to chyba nie mamy o czym rozmawiać.

Na szczęście, jest całkiem sporo miejsc, gdzie wegetarianin może zjeść. Moim ulubionym jest Bioway, gdzie za kilkanaście zł można napełnić sobie talerz rozmaitymi pysznościami, bez niepewności, że gdzieś pomiędzy nimi ktoś ukrył kawałki kurczaka. Albo rybę.

– Ja poproszę bez kotleta.
– To rybka!
     ~cytat z obiadu na jednej studenckiej konfie

Futra i skóry

Jak już pisałam, nie jedząc mięsa zaczęłam patrzeć szerzej na problemy związane z hodowlą zwierząt. Jednym z nich są futra i skóry. W przypadku pierwszych, istnieje duża świadomość w społeczeństwie odnośnie tego, że są one produkowane kosztem zwierząt. Prawdziwe futra, nie dość że kojarzą się z za mocno wyperfumowanymi babciami w autobusach, to po prostu świadczą o kimś jako o osobie nienawidzącej zwierząt. Nie znam nikogo, kto chodzi w prawdziwym futrze. Nikomu nie przeszkadza też jakość futer sztucznych. Pomimo ich nienaturalnego włosia, ludzie cenią sobie ich brak zapachu i niską cenę. Przyznajcie mi rację – wszyscy wychowaliśmy się na bajce 101 dalmatyńczyków, gdzie zła Cruella de Mon (w oryginale 'de Vil’) postanowiła zrobić sobie z biednych piesków nowe palto, co było bezapelacyjnie złe i niedobre.

Na skóry natomiast nikt nie narzeka. Ich noszenie jest społecznie wręcz wskazane. Blogi o modzie, dyktujące obecnie styl ubierania się, wyraźnie piszą, że na spotkania biznesowe, do pracy czy po prostu aby wyglądać elegancko konieczne są buty skórzane. Torebka skórzana Wittchen z Lidla to obowiązek każdej modnej damy. Skóra znaczy jakość, a jakość znaczy musisz to mieć, niezależnie od ceny. Nikt nie stworzył bajki 101 prosiaczków, która opowiedziałaby o tym, że aby taką torebkę wyprodukować, muszą zginąć zwierzątka.

Ludzie więc kupują buty ze skóry, które w założeniu mają być bardziej wytrzymałe niż te z dermy, ale w rzeczywistości i tak przez większość czasu leżą w szafie. Sama mam takie buty. Kupiłam je parę lat temu na Allegro za 10 zł.

Skutki wegetarianizmu

Minął rok, więc pewnie dużo zmieniło się w moim organizmie. Ja tego nie czuję. Suplementuję witaminę B12, odżywiam się o wiele lepiej niż kiedykolwiek, czuję się tak samo źle jak każdej innej jesieni. Może trochę mniej się pocę, ale nie wiem czy ma to bezpośredni związek z niejedzeniem mięsa. Waga ta sama, aby schudnąć musiałabym najpierw trochę mniej lubić kraftowe piwo i ciasteczka. Mimo to, coraz dalej mi do jakiegokolwiek rozważania powrotu do jedzenia mięsa.

Mięso mi śmierdzi – zwłaszcza ryba i niedogotowany kurczak. W tych dwóch przypadkach odsuwam się od spożywających to osób na stosowną odległość. O spożywaniu mięsa jedynie myślę w kontekście ewentualnego próbowania lokalnej kuchni w państwach, które mogłabym kiedyś odwiedzić. Jednak, zanim to nastąpi, pewnie już dawno będę widzieć w tego typu posiłkach wyłącznie padlinę.

You May Also Like