Wielka podróż do Belgii – cz. 5 (Antwerpia)

Być może myśleliście, że cykl wpisów o belgijskiej przygodzie już się zakończył. Nic bardziej mylnego! Oto kolejny, tym razem już ostatni, fragment dziennika podróży. Ostatnie chwile spędzone w tym pięknym kraju również sprzyjały pięknym widokom i niezapomnianym wrażeniom, pojawiła się jednak refleksja na temat zbliżającego się końca przygody. Na szczęście, wycieczka była tak intensywna, że i jej zakończenie miało swoje plusy – był to oczywiście przede wszystkim odpoczynek.

Jeśli nie czytaliście poprzednich wpisów z cyklu, to zapraszam do zapoznania się z pierwszym z nich a także z ogólnym zapisem świeżych jeszcze wrażeń, stworzonym zaraz po przyjeździe.

Dzień szósty

Czasem zdarzają się takie przygody, które podczas ich trwania wydają się być pechowe, niechciane – jednak w już niedalekiej przyszłości to one stają się tymi wspomnieniami, które najczęściej przywołuje znane wszystkim „a pamiętasz jak…?”. W moich wspomnieniach to właśnie szósty dzień belgijskiej przygody stał się taką retrospekcją. A zaczęło się bardzo niepozornie.

Het Steen

Pierwszą zanotowaną atrakcją do odwiedzenia był średniowieczny zamek Het Steen. Na miejscu okazało się jednak, że nie znajduje się w nim muzeum archeologiczne, którego się tam spodziewałam. Wszystkie eksponaty zostały w 2011 przeniesione do Museum Aan de Stroom, o czym jakimś cudem nie zdążyłam doczytać przed podróżą.

Rynek

Skreślić musieliśmy także kolejny punkt planu dnia – podziemia miasta, które według informatora turystycznego miały być dostępne dla osób posiadających kartę miejską. Okazało się, że wycieczki rzeczywiście się odbywaja, jednak prowadzi je prywatna firma i obowiązuje dużo wcześniejsza rejestracja. W ten sposób zyskaliśmy kilka dodatkowych godzin, które mogliśmy przeznaczyć na inne atrakcje. Osobiście byłam jednak zła; zawsze denerwuję się, kiedy coś idzie nie po mojej myśli.

Nastrój poprawił mi nietypowy widok – pod ratuszem, na rynku, rozstawił się pchli targ staroci. Mnóstwo kolorowych pamiątek, biżuterii, akcesoriów kuchennych i starego sprzętu, książek i dekoracji domu, szkatułek, obrazów, świeczników, widokówek, zabawek, portfeli, albumów… było tam chyba wszystko, czego ktokolwiek mógłby chcieć się pozbyć. Osobiście nie znalazłam tam niczego dla siebie, ale sam widok tych niesamowitych „gratów” był po prostu uroczy. Nie wiem, jak często w Antwerpii odbywają się tego typu bazarki – ważne jest, że mają one swój klimat. Rzeczy porozstawiane na stolikach można oglądać prawie jak eksponaty w muzeum historii zwykłych ludzi – zwłaszcza, że część z nich mogłaby wiekiem kandydować do statusu zabytku.

Katedra

Jak długo można jednak ignorować najwyższy i najwspanialszy budynek w okolicy? Nareszcie przyszedł czas na odwiedzenie wnętrza katedry. Fenomenalna budowla, widoczna z każdej uliczki i nie dająca się ująć w całości w kadrze obiektywu, w środku nie ustępowała majestatowi zewnętrza. Tutaj wpis, w którym jest więcej zdjęć widoku katedry.


Zapamiętajcie tę płaskorzeźbę z czaszką i tarczami, jeszcze pojawi się w jednym z wpisów.

Na wejściu dostaliśmy ulotki informacyjne… po polsku! Nie miałoby to większego znaczenia w innej sytuacji, jednak podczas tej wycieczki wiele razy jakiegoś komunikatu nie udało nam się dostać w języku angielskim – a tu taka niespodzianka. Wewnątrz katedry umieszczonych jest kilka wystaw, a w tle rozlega się klimatyczna muzyka chóralna.

Na początku trasy zwiedzania katedry znajduje się to, co studenci architektury lubią najbardziej – makiety poszczególnych etapów budowy kościoła. Wyszczególniono na nich ciemniejszym kolorem, nowododane elementy względem poprzedniego stanu budowli. Patrząc na te modele, można zaobserwować, jak na miejscu wcześniejszego kościoła romańskiego, najpierw powstawała absyda (1413), a później, zamiast kontynuować budowę, dostawiając do niej korpus, skupiono się na fasadzie (1475), aby ostatecznie połączyć ze sobą te części obiektu (1492). Kościół jest ogromny, na co wpływ miało bogacenie się miasta dzięki handlowi wełną z Anglią. Wtedy mocno rozwinęło się rzemiosło, a każdy cech chciał mieć w kościele swój własny ołtarz – w szczytowym momencie było ich aż 57. Co jednak można przeczytać w katedrze, obecnie widoczna forma kościoła nie jest dziełem ostatecznym. W 1521 roku postanowiono przebudować obiekt na gigantyczną budowlę, niezrealizowaną z powodu pożaru w 1533 roku, jednak zachowaną w historii dzięki pozostałościom ścian nowej absydy. 1559 rok to data zyskania statusu katedry, natomiast następne dzieje budowli wiążą się z ikonoklazmem, późniejszym odzyskaniem budowli przez katolików za sprawą Filipa II, najazdem Francuzów, wprowadzeniem dekoracji barokowych. Obecnie budowla jest oczywiście pięknie odrestaurowana.

W kolejnej części katedry umieszczona jest wystawa stron z dawnych śpiewników. Pięknie zdobione karty z ówczesnym zapisem nutowym przedstawione zostały w postaci powiększonych zdjęć, wydrukowanych na wielu dużych planszach. Dalej znajdują się, już specjalnie zabezpieczone, prawdziwe stare księgi – od malutkich wersji kieszonkowych, do gigantycznych, zajmujących całą dużą gablotę.

Kolejna ciekawą rzeczą jest nietypowa instalacja – ciemny namiot w nawie bocznej, wewnątrz którego umieszczone są lustra-walce, na które odbijają się anamorficzne twarze wyświetlone na górze. Z każdego z tych elementów wydobywa się głos odpowiadający przedstawionemu chórzyście – chcąc więc skupić się na nim, wystarczy podejść bliżej. Niesamowite wrażenie.

Do katedry przeniesiona została także część obrazów z zamkniętego obecnie Królewskiego Muzeum Sztuk Pięknych – w tym arcydzieła Rubensa, których chyba nie można nie-zobaczyć będąc w Antwerpii. Inni wielcy mistrzowie, których prace można zobaczyć w katedrze to m.in.: Quentin Massys, Barend van Orley, Frans Floris, Ambrosius Francken, Otto van Veen, Maerten de Vos, Adam van Noort, Hendrik van Balen. Dla fanów historii malarstwa na pewno cenną będzie informacja, że z kartą turystyczną w sklepiku katedralnym można zakupić pięknie wydany album z porządnymi reprodukcjami wszystkich dzieł z katedry oraz opisaną historią obiektu z rabatem 40%.

Opisałam wystawy, ale powinnam jednak opisać samą katedrę – bo uwierzcie mi, że i bez tych dodatków i tak byłaby niesamowitym obiektem do zwiedzania. Przepiękne witraże, rzucające barwne światło z każdej kaplicy w absydzie i nawach bocznych, niesamowite sklepienia (tutaj też w gablotce przedstawiony został proces odzyskiwania malowideł), wejście do podziemi, mieszczących ślady po istnieniu wcześniejszego kościoła romańskiego, czy sama figura Matki Boskiej z Antwerpii, także wiele, wiele innych rzeźb i aż dwa zestawy organów, kopuła wieżyczki, znajdującej się między nawą główną a prezbiterium – dużo można pisać o tym obiekcie, ale nic nie odda wrażenia z jego wnętrza.

Rubenshuis

Następnym punktem wycieczki był dom Rubensa. Okazał się on najbardziej obleganym przez turystów miejscem w Antwerpii, co zdecydowanie zmniejszyło jego oddziaływanie. Rubens już za życia był znanym i cenionym malarzem, a dzięki bogactwu Flandrii, miał mnóstwo nabywców swoich dzieł. Wtedy popularne było kolekcjonerstwo sztuki, artyści mieli pełne ręce roboty. Dom Rubensa jest miejscem niezwykle bogatym, powiedziałabym wręcz że pełnym przepychu. Ściany wielu pomieszczeń pokryte są skórzanymi panelami z nadrukowanymi ornamentami, meble natomiast mają bogate wykończenie rzeźbiarskie, nawet jest osobny pokój na prześcieradła. Dom, a prawie pałac, Rubensa, ma dziedziniec i ogród z rzeźbami.

Nie wiem, jak wiele obrazów znajdowało się w domu Rubensa za życia malarza, ale jestem pewna, że niewiele ścian pozostawało gołymi. Zauważyć można natomiast, że akurat w tym miejscu prac Rubensa jest stosunkowo mało. Warto jednak wspomnieć, że sam budynek jest dziełem artysty – mało osób wie, że Rubens także był architektem.

Museum Mayer van den Bergh

Następnie udaliśmy się do dzielnicy teatralnej, gdzie mieści się Museum Mayer van den Bergh. Tak, oglądania pięknych obrazów nigdy za wiele. Miejsce to, będące kiedyś prywatną kolekcją Fritza Mayera van den Bergha również zawiera część przeniesionych dzieł z Muzeum Królewskiego – jednak i bez nich byłaby to naprawdę bogata kolekcja. Na wysokich ścianach wiszą dzieła m.in. Rubensa, Van Dycka czy Jordaensa – naprawdę jest na co popatrzeć. Było to ostatnie muzeum, które udało nam się odwiedzić tego dnia, niestety w Antwerpii godzina 17 oznacza koniec zwiedzania.

Linkeroever

Zjedliśmy obiad i poszliśmy na spacer po mieście. Pogoda zaczynała się porządnie psuć, jednak nie był to argument do zatrzymania nas w hotelu. Kiedy jednak dotarliśmy na rynek, ulewa stała się na tyle duża, że musieliśmy przeczekać w portalu katedry. Oczywiście wolałabym móc przejść się pomiędzy kamieniczkami, jednak patrzenie się na zdobienia budowli również należało do przyjemności. Wieczorem jeździło też mniej autobusów i jakoś żaden nie zmierzał w naszą stronę. Aby nie czekać wieczności, udaliśmy się na inny przystanek niż zwykle – choć w naszym kierunku. Po parunastu minutach wsiedliśmy do autobusu. Wszystko zapowiadało się normalnie, trasa była nam znana – a jednak autobus nie zatrzymał się na naszym przystanku i wylądowaliśmy… w Linkeroever, co się tłumaczy – być może się domyślacie – na lewy brzeg rzeki. Chyba nie muszę opisywać, jak wyglądała moja mina, kiedy pojazd zanurzył się w tunelu, a jak kiedy wysiedliśmy w szczerym polu, oddalonym 3 kilometry od hotelu, z czego 2 km w tunelu, w tym 300 metrów pod rzeką.

O dziwo, nie było też w pobliżu zbyt wielu ludzi, więc nawet nie mogliśmy zapytać o jakieś wyjście z tej sytuacji. Było ciemno, zimno, zaczynało padać, a sytuacja zaczynała zamieniać się w dramat. Wokół nas rozlegały się pasy zieleni, otoczone wysokimi blokami. Nie mogliśmy wrócić pieszo, tunel był dostępny tylko dla samochodów i wydawał się nie mieć końca – spacer odpadł od razu. Rozpoczęły się więc nieskuteczne próby poszukiwania przystanku na przeciwległej stronie ulicy. Nie wiem, ile to trwało, ale w końcu trafiliśmy na właściwy przystanek – chyba idąc za jakimś pieszym przez mroczną łąkę przed blokowiskiem. Z tego ukrytego przed światem miejsca udało się złapać autobus i bezpiecznie dotrzeć do hotelu.

Dzień siódmy

Platin-Moretus Museum

Wyszliśmy z hotelu z wiedzą, że jest tak mało czasu na tyle rzeczy do zobaczenia – a to nasz ostatni dzień. Zaczęliśmy od Platin-Moretus Museum – jednego z ważniejszych obiektów na mojej liście. Muzeum druku mieściło się w domu-pracowni drukarza. Mieści się tam mnóstwo urządzeń oraz pras graficznych, a także nieprawdopodobna liczba czcionek drukarskich. Odwiedzając to muzeum, można dowiedzieć się, w jaki sposób tworzono zarówno książki, jaj i czcionki. Aby skorzystać z tej wiedzy, zakupiliśmy audioprzewodnik, co okazało się złą decyzją – razem z nami weszła anglojęzyczna wycieczka z panią przewodnik, której nie sposób było nie słuchać.

Muzeum Platin-Moretus okazało się niezwykłym miejscem, przedstawiającym dokładnie proces druku, od wstępnego układania liter, poprzez pierwsze wydruki i ich korektę, po masową pracę na wielu prasach. Warto też zobaczyć słynne „lower case” i „upper case” na żywo. Inną rzeczą były obrazki w książkach – ciekawostką były matryce graficzne ze wczesnych książek o anatomii, gdzie można było zaobserwować, jak w tamtych czasach „przebadano” budowę ciała ludzkiego.

Poza tym, muzeum mieściło ogromną kolekcję pięknych ksiąg (a przy okazji niezwykle cennych): Biblię Gutenberga czy mapy Mercatora. Niektóre egzemplarze były jednak napisane ręcznie – wśród nich znalazł się nawet słownik.


Mała Biblioteka

Przedstawiona została także historia drukarza oraz – niespodzianka – jego przyjaźń z Rubensem, który zaprojektował niektóre rysunki w sprzedawanych księgach. Ostatecznie zobaczyliśmy miejsce, w którym książki były sprzedawane – sklepik z zapleczem. Tutaj najciekawsza była lista ksiąg zakazanych, wisząca na ścianie.

Rockoxhuis

Następnie udaliśmy się do Rockoxhuis – kolejnego muzeum stworzonego w domu wielkiego kolekcjonera dzieł sztuki. Zdecydowanie było warto. Tutaj znaleźliśmy chyba najwięcej dzieł przeniesionych z Królewskiego Muzeum, zamkniętego do 2018 roku. Tak więc i tutaj pooglądaliśmy Rubensa, Jordaensa, Teniersa, Snydersa, Brueghela i wielu innych znanych artystów. I jak tu teraz wrócić do Polski, gdzie wystawa promowana we wszystkich mediach dotyczy tylko 4 wypożyczonych obrazów, mało istotnych dla twórczości ich wykonawcy (wystawa obrazów Goi – naprawdę, 4 małe obrazy, mało istotne). Tutaj na niewielkiej przestrzeni widziałam chyba wszystko.

Ostatecznie na biegu zakupiliśmy pocztówki i wskoczyliśmy do turystycznego busika, czekającego pod ratuszem. Niezwykle ważnym obiektem do zwiedzenia było jeszcze Red Star Line Museum – muzeum emigracji, znajdujące się zaraz za przepięknym Museum aan de Stroom. Tutaj muszę podkreślić, że było to w sierpniu, jeszcze zanim tematem numer jeden w mediach stały się masowe migracje w Europie.

Red Star Line Museum

Muzeum mieści się w budynku, który służył jako centrum kontroli pasażerów firmy Red Star Line, działającej w latach 1873-1935. Aby móc wejść na pokład, trzeba było przejść mnóstwo testów, zwłaszcza tych medycznych. Ludzie, którzy często aby dostać się do Antwerpii przeżyli długą i męczącą podróż z różnych części Europy pociągiem, musieli poddać się wielu procedurom, przez co ich planowana podróż mogła znacznie odwlec się w czasie. W muzeum przedstawiono, w których miejscach odbywały się poszczególne czynności.

Wystawa przygotowana jest w sposób multimedialny – zawiera więc ekrany dotykowe z informacjami, mnóstwo nagrań, a nawet zapachy i oświetlenie. Ciekawym elementem jest sala poświęcona samym statkom Red Star Line – umieszczony jest tam przekrój statku, a na ekranie obok można wyświetlić informacje o pomieszczeniach, w zależności od funkcji i klasy.


Ślady polskiej emigracji

Na końcu wystawy znajduje się duża, otwarta przestrzeń, gdzie umieszczone zostały informacje historyczne na temat działania linii – w tym limity pasażerów ze względu na kraj pochodzenia. W tej przestrzeni można przeczytać także o nielegalnych imigrantach oraz o kulturze ludzi, którzy dostali się na statek.

Red Star Line Museum to niewielkie, ale zdecydowanie warte odwiedzenia miejsce. Poza wartością historyczną, sam budynek ma swój klimat. Niezwykła jest też muzyka towarzysząca wystawie. Idealny cel na ostatnie półtora godziny podróży.

Ponieważ nie mieliśmy już dokąd pójść po godzinie 17, postanowiliśmy pojeździć sobie turystycznym busem po mieście. Przed wizytą w ostatnim muzeum trafiliśmy na świetnego kierowcę, który z zaangażowaniem opowiadał o historii miasta. Na szczęście, znowu udało nam się zobaczyć go za kierownicą. Okazało się, że nie tylko my mieliśmy w planach objazd po mieście – pojazd był prawie pełen, jednak dzięki temu usłyszeliśmy informacje o mijanych obiektach w kilku językach. Z wrażenia aż zostawiłam parasolkę w autobusie.

Zakończenie

I to był koniec podróży. Następnego dnia czekał nas przejazd pociągiem z powrotem do Brukseli, a następnie autobusem Flibco na lotnisko w Charleroi – czyli dwa razy po godzinę drogi. Był to jedyny stresowy punkt całej podróży. Spóźnienie się na samolot mogłoby okazać się tragiczne w skutkach. Jednak z powodu braku niespodziewanych przeciwności losu, na miejsce trafiliśmy ponad dwie godziny przed odlotem. Także znaczące zwiększenie (powiedziałabym, że zwielokrotnienie) masy bagażu przez rozliczne pamiątki nie okazało się problemem podczas przejścia przez bramki.

Jak dobrze, że powrót odbywał się samolotem – perspektywa widoków z okna ratowała przed smutkiem końca przygody.

You May Also Like