Spacerując w rytmie post-rocka

W dzieciństwie muzyka nie miała dla mnie zbyt dużego znaczenia. Z najmłodszych lat pamiętam „Czerwone korale”, „Hej Sokoły” i kolendy Eleni, kilka tematów z bajek i opening Dragon Balla. Wraz ze wszystkimi przeżywałam etap fascynacji Smurfnymi Hitami i Crazy Frogiem. Wtedy dla mnie inna muzyka nie istniała. Do dzisiaj, kiedy spotykam osoby, które twierdzą, że „wychowały się na Metallice”, mam wrażenie iż pochodzą one z innego, równoległego wszechświata.

Gdy Internet dotarł do małych miast, zupełnie naturalnie szalone żabki zamieniły się w happysad i Pidżamę Porno. Gdzie indziej, różne smutne i zawiedzione etapem dojrzewania jeszcze-dzieci zaczynały swoją przygodę z mrocznym metalem, zakładając czarne grube płaszcze z dużą liczbą kieszeni i wciągając na stopy o pięć rozmiarów za duże glany. Ci, których było stać na ciężkie, złote łańcuchy, uczyli się na pamięć tekstów utworów hip-hopowych, a inni, którzy myśleli, że Bob Marley jest autorem utworu „Don’t worry, be happy”, zbierali włosy ze szczotek matek aby kiedyś, w przyszłości, utworzyć z nich po jednym, sterczącym z boku dreadzie. Na forach internetowych (ach te czasy przed facebookiem) i na społecznościówkach typu Last.fm nie kończyły się kłótnie o to, który gatunek jest najlepszy i co w utworach muzycznych jest najważniejsze. Nie znając niczego poza radiowym popem, ciężko jest odnależć się w całym ogromie istniejącej muzyki – zwłaszcza, kiedy tak naprawdę nie jest się jeszcze w pełni świadomym, co oferuje każdy z gatunków. A prawie każdy nastolatek chciał być takim fajnym i alternatywnym.

Gatunki muzyczne mają jednak to do siebie, że są ograniczone swoimi cechami. Wystarczy kilka lat słuchania jednego zestawu trzy akordy plus darcie mordy i napływ twórczości innych rodzajów po prostu musi chociaż w minimalnym stopniu wzbudzić ciekawość osoby, która nie rozstaje się z przenośnym odtwarzaczem empetrzy. Na szczęście w moim przypadku przypadło to na czasy, kiedy radio Lastfm nie wyróżniało Polaków jak naród nie-wybrany do darmowego słuchania radia, i na te, kiedy na już owy podział się pojawił, ale jakiś koreański bloger utworzył wtyczkę do foobara, umożliwiającą kontynuację korzystania z radia pomimo kraju zamieszkania. Metal, inie, ambient, punk, industrial, reggae, elektronika, chwilowa fascynacja zespołem Mindless Self Indulgence – trzeba było spróbować wszystkiego, aby wybrać muzykę najbardziej odpowiednią. Taką idealną na daną chwilę – bo przecież ile można słuchać jednego gatunku?

I wtedy pojawił się post-rock i gatunki pokrewne. Odkąd koncentruję się co tydzień na innym gatunku muzycznym, za każdym powrotem do post-rocka myślę sobie „jak mogłam o tym zapomnieć?”. Dzisiaj, kiedy naszła mnie ochota na posłuchanie czegoś spokojnego i nie męczącego, po tym jak włączyłam sobie playlistę rozpoczynającą się utworem 65daysofstatic – Radio Protector, i po raz kolejny doświadczyłam tego uczucia, poczułam się zainspirowana do napisania tego wpisu.

Dziwne nazwy utworów i wykonawców – takie nadające się do napisania ich Helveticą na pseudoartystycznych ujęciach – to to, co jako pierwsze rzuca się w oczy przy kontakcie z gatunkami typu post-rock, math-rock i pokrewnymi. Wiele razy słyszałam, że to muzyka dla hipsterów, dla osób, które na siłę chcą słuchać tego, co ma mało fanów. Tymczasem popularność tego gatunku rośnie, a ja wcale nie zamierzam go z tego powodu porzucać. Te utwory po prostu bardzo pasują do mojego życia.

Odbieram taką muzykę jako bardzo refleksyjną i obrazową. Jest dla mnie pozytywną stroną melancholijnego nastroju i sprawdza się idealnie jako „tło”. Nie mówię tutaj oczywiście jak o ścieżce dźwiękowej do jakiegoś filmu. Mam na myśli soundtrack do życia.

Cztery lata liceum spędziłam dojeżdżając do szkoły busem lub pociągiem. Podróże były długie i nużące, a często wiązały się z koniecznością przejścia kawałka drogi na przystanek lub stację PKP. Siedząc na twardym siedzeniu pojazdu komunikacji publicznej, potrzebowałam czegoś, co będzie na tyle złożone i zróżnicowane, aby móc oderwać się myślami od współpasażerów i warunków podróży, ale jednocześnie rytmiczne i spokojne, kiedy chciałam nadrobić zaległości snu z ostatniej nocy. Takie utwory pasowały również do marszu – do dzisiaj mam wrażenie, że wyrobiłam sobie post-rockowe tempo spaceru – trochę szybsze, czasem bliskie biegowi. Ale tylko wtedy kiedy idę sama i kiedy słyszę w głowie cichy rytm z jakim mam przemierzać trasę.

Słuchając post-rocka mam wrażenie, że ta melodia przyspiesza czas. Drobne, wysokie nutki w tle stale trzymają swój takt, który dla mnie zawsze był przyspieszonym tykaniem wskazówek zegara. Wokół widzę umarłe budynki permanentnie takich samych Kielc i szybko przenikające samochody prowadzone przez wiecznie podenerwowanych kierowców. Pojawia mi się przed oczami pejzaż uciekających za szybą pociągu drzewek i pagórków (o jak płaski jest krajobraz dużego miasta!) czy kolejne paski przerywanej linii na ulicy, rozmywające się w momencie kiedy są za blisko, niekończący się chodnik pod stopami, bezrefleksyjni piesi i latające wokół śmieci – produkty ich życia. I wtedy czuję to błogie poczucie obojętności na ich wszystkich i nieuzasadnione pragnienie zwiększenia tempa, zmienienia trasy i nigdy, przenigdy jej nie kończenia. … Tym dla mnie był wtedy i nadal jest post-rock.

Obawiałam się trochę, że kiedy smutne Kielce i nudny Suchedniów znikną z mojego życia, wraz z nimi zniknie ten gatunek muzyczny. Okazało się jednak, że do niektórych utworów silniej się przywiązałam, niż mogło mi się wydawać. Tak się stało, że idąc jakiś czas temu gdzieś dalej, zupełnie przypadkowo znalazłam w kieszeni torby otwarzacz, z którym jeszcze pół roku temu nie rozstawałam się na krok.

Idąc wokół wysokich budynków, to samo tempo, które kiedyś odmierzało kolejne sekundy trwania w martwocie tych wszystkich dróg na dole kraju, teraz skomponowało się z pulsem miasta. Tłumy idące w rozmaitych kierunkach, ruszające się billboardy, niezliczeni rowerzyści, pikające przed odjazdem tramwaje i dużo, dużo drzew – jeśli coś takiego mogłoby stać się tematem teledysku, to tylko do post-rocka. Choć, szczerze mówiąc, jestem przekonana, że wykonawcy widzą w swoich utworach coś zupełnie innego.

Odbiór muzyki jest kwestią bardzo subiektywną. Tak jak w plastyce, jak w teatrze i jak w literaturze, można rozważać kwestie poprawności, segregować gatunki według jakości i wybierać, co jest sztuką poważną, a co jest „brzdąkaniem dla prostaków”. Ja jednak twierdzę, że skoro każdy jest inny, to nie można jednoznacznie wyróżnić, co ma się podobać wszystkim, a co będzie przykładem bezguścia i braku wyczucia. Chcę przedstawić parę utworów które lubię, jednak zdaję sobie sprawę, że spodobają się tylko niektórym.