Przypadkiem

Dostałam się na architekturę przypadkiem. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Zacznę od tego, że studia do niczego nie są mi potrzebne. W moim życiu zawodowym w tym momencie są wręcz bardziej przeszkodą, bo zabierają czas, w którym mogłabym klepać zlecenia, czy powrócić do pracy na etacie. Czuję jednak, że przez te dwadzieścia lat, życie zdążyło mnie zaprogramować tak, że po prostu potrzebuję: a) nadmiaru niekoniecznie niezbędnych prac do zrobienia, b) podobnej ilości materiału do tworzenia wokół aury hejtu absolutnego. Bardziej słownikowo można to zjawisko nazwać masochizmem.

Tak więc poszłam na studia. W liceum słyszałam, że po Plastyku będę kopać rowy, teraz słyszę, że sklepy Lidl czekają z otwartymi kieszeniami. A więc sytuacja życiowa na tle edukacji powraca do normy. Oczywiście cała reszta uległa ogromnej przemianie, ale to i tak musiałoby prędzej czy później nastąpić. Zdecydowanie prędzej niż później.

Druga sprawa, że obawiam się, że rezygnacja z dalszej edukacji mogłaby poskutkować zatrzymaniem się w rozwoju, a chyba nie ma drugiej równie desatysfakcjonującej rzeczy, jaka mogłaby się przytrafić. A kiedy ktoś jest takim leniem jak ja, to nawet mając stos wspaniałych ksiąg przed nosem, nie weźmie się za naukę zanim ktoś nie zacznie od niego tego wymagać. To chyba jakiś efekt uboczny szkolnictwa – kształci się w człowieku potrzebę zaganiania go do nauki, bo w przeciwnym razie popada w letarg i zaczyna mieć problemy w odróżnieniu przyjemności od konieczności i konieczności od niepotrzebności.

Przeglądając pół roku temu listę kierunków, wypisałam sobie na jednej ze styczniowych kartek kalendarza kierunki studiów, na jakie mogłabym pójść. Nie było tam architektury. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy więc powstał taki pomysł, ale była to zdecydowanie spontaniczna decyzja i do końca nie wiem, czy słuszna – ale czy nie podobnie było z Plastykiem?

I dostałam się, przez przypadek. Inaczej nie jestem w stanie wytłumaczyć tego, że prawie wszyscy z roku to osoby, które były zdecydowane i zdesperowane, aby zostać architektami. Co sobotę jeździli na drogie kursy do dużych miast, na tygodniu uczęszczali na korepetycje z matmy, część brała udział w rekrutacji po kilka razy i za każdym kolejnym, z pełnym zapałem partycypowała w egzaminach wstępnych. A ja sobie tak przyszłam, bez przekonania, niepewna, czego chcę… i się dostałam. Tutaj powinny zazgrzytać zębami osoby, którzy solidnie przygotowywali się, aby się dostać i im nie wyszło. Ale tak już jest. W życiu zawsze tak jest, że jak ktoś o czymś głęboko marzy, to te marzenia się spełniają innej osobie – takiej, która ich obiekt potraktuje z lekceważeniem.

Grę „studia” rozpoczynam na levelu „hard”. Z okazji nie-chodzenia na kursy przygotowawcze, nie mam zielonego pojęcia o aksonometrii a w reakcji na geometrię wykreślną w moim mózgu włącza się obrona przed czarną magią. Matematyka ogarniana na szybko z Internetu (pomysł aby zdawać rozszerzenie z tego przedmiotu był niemniej spontaniczny niż decyzja o studiach) i zapomniana w większości jakoś tydzień po tym, jak nagle przestała być potrzebna jakoś nie gwarantuje mi dobrego startu – zwłaszcza w relacji ze zdaniem „nie używamy tablic matematycznych ani kalkulatorów”. Będzie trudno, ale co to za gra, w której leci się na kodach i poziomie „beginner”?

Po pierwszym tygodniu mam wrażenie, że będzie naprawdę ciekawie a groźba nie zaliczenia czegokolwiek (po raz pierwszy w życiu!) brzmi jak prawdziwe wyzwanie. Zapowiada się nadrabianie matmy, klejenie makiet i latanie do bankomatu aby wypłacić forsę na zakup dziwacznego cyrkla o ruchomej główce do rysowania kółeczek o średnicy dwóch milimetrów. Kupa okienek pomiędzy zajęciami i coraz to wymyślniejsze karteczki na tablicy koło dziekanatu dają szerokie pole do hejtingu, a kolejne prace domowe swoim ciężarem zapewniają, że najpewniej nie będę marnowała nadmiaru wolnego czasu na zastanawianie się, czy dzisiejszy dzień przeznaczyć na scrollowanie walla czy na scrollowanie walla.

A skoro już wrzucam wpis, to dodam na koniec kilka zdjęć z jesieni w Gdańsku: