Kiedyś blogowało się inaczej

To, co tutaj opiszę jest przygodą moją i tylko moją. Pewnie w innych zakątkach Internetu było zupełnie inaczej, co innego się liczyło i czym innym społeczność żyła. Mam nadzieję, że nikt nie potraktuje tego wpisu jako lekcji historii obiektywnej, bo taką nie jest. Raczej może spojrzeć na ten kawałek tekstu jak na opis wspomnień z miejsca, w którym już nie jestem i – choć wcale nie chciałabym wrócić – za którym czasem tęsknię.

Blogi kiedyś były czymś zupełnie innym niż teraz. Mówiąc „kiedyś”, mam na myśli czasy, gdy dopiero rozpoczynałam pisanie swojego „internetowego pamiętnika” (kto teraz używa tej nazwy?). I nie było to na Joggerze, którego poznałam dopiero 4 lata temu i który jest zawsze taki sam. Blogi były inne i ta odmienność nie polegała na przepychu przeróżnych dodatkowych ramek, tak charakterystycznym dla stron przed modą minimalizmu. Tym, co teraz szybko zanika, było podpisywanie się pseudonimami. Nie przypominam sobie żadnego bloga z tamtych czasów, w przypadku jakiego autor podałby swoje nazwisko – nawet w informacjach na osobnej podstronie. „Cześć, jestem Agata, mam 15 lat i lubię rysować” – tyle wiedziałeś o blogerze, a trochę więcej mogłeś wywnioskować, czytając posty. Podanie miejsca zamieszkania było szczytem otwartości – no przecież mogą Cię po tym znaleźć!

Śmiejcie się, ale takie było znaczenie blogosfery w świecie. Bo co oznaczało prowadzenie bloga? Bloger był dzieckiem neo, był niezrównoważony psychicznie, był emo – w końcu po to miał bloga, co nie? Aby pisać o tym, czym nie chce się podzielić z kolegami. I pisał – o rzeczach i osobach, które go wkurzają, o swojej prawdziwej opinii na tematy, w których ta opinia byłaby od razu zjedzona i wypluta mu prosto w twarz. Czy się tego wstydził? Oczywiście!

Zasada była jedna – Twojego bloga może czytać masa ludzi, ale żadna z tych osób nie może znać Cię osobiście. Wyjątkiem są jednostki najbliższe – takie, które naprawdę, na milion procent, nie przekażą adresu dalej. I ochrona danych działała. Zakładało się nowy numer gadu-gadu, taki specjalny dla znajomych z blogosfery. I rozmawiało się; nie z Anią Kowalską, tylko z Anią92, nie z Kasią Nowak tylko z BlueCandy4. To było takie różne od życia codziennego – nie trzeba się było martwić tym, że ktoś z góry oceni całą Twoją osobę po spojrzeniu na pryszcza na czole czy na za dużą koszulkę. Nie spotkałam się też wtedy z jakimś nierównym traktowaniem, czy segregacją ze względu na wiek. Prawie każdy był otwarty na rozmowę, jak osoba na dokładnie tym samym poziomie społecznym – tylko bez nazwiska i czasem bez twarzy.

A potem pojawiła się nasza-klasa i wszystko zaczęło zmierzać do tego, co jest teraz. Pamiętam, że przez dłuższy czas miałam tylko jedną blogrkę w znajomych – również Agatę, której nazwiska nie jestem w stanie sobie teraz przypomnieć. A potem skończyła się anonimowość, na blogach zaczęły pojawiać się dane osobowe i od tej pory wielu ludzi zbierało sobie ogromne rzesze znajomych, na chwale swojego bloga. Pamiętam jeszcze, jak tuż przed tym zaszumiała część blogosfery o tym, że ktoś wpisał adres e-mail „m@dzi” w wyszukiwarce na naszej-klasie i okazało się, że m@dzia wcale nie ma na imię Magda, tylko jakaś Katarzyna czy coś w tym stylu i potem wyszło na jaw, że m@dzią są dwie osoby, które razem piszą bloga. Kominek też był kiedyś anonimowy. I Emo-Martynka również.

A teraz jest Facebook, nazwiska autorów czasem pojawiają się nawet w nagłówkach blogów, „każdy z każdym” i te sprawy. Ktoś się wstydzi swojego bloga? Chyba już tylko w takich niszach jak Jogger zostały takie przypadki. Teraz co chwila natykam się na artykuł o blogowaniu – ile zarabiają blogerzy, jak zacząć pisać bloga, kto jest fajny a kto nie, kto na ile i na co powinien sobie pozwalać. Poradniczki mówią „załóż sobie konto na Facebooku i zaproś wszystkich swoich znajomych!”. Blogi czytają znajomi. nawet rodziny blogerów. Obecnie to już nie „pamiętniczki internetowe”. To własne gazety, gdzie umieszcza się artykuły jak w rasowym magazynie – to już nie „nie lubię mojego kota”, a „uważam, że osobnik ten a tamten jest taki i owaki”. Czy to źle? Z pewnością nie.

Blogowanie stało się pozornie luźniejsze. Stało się normalnością. Firmy mają swoje blogi, politycy i dziennikarze również. Szarzy ludzie mogą wreszcie coś powiedzieć głośno, dodatkowo akcentując to swoim nazwiskiem – czym dłuższym i więcejczłonowym tym lepiej. Na Facebooku dzieją się rzeczy jeszcze dziwniejsze. Blogerami stają się osoby, które nawet nie mają blogów, a po prostu ich nazwisko zmieszało się z tymi, którzy mają i jakoś tak wniknęło w tę społeczność. Mówi się czasem o wyrabianiu sobie nazwiska, o popularyzacji jego a nie strony. Wiele (powiedziałabym nawet, że większość) osób już nawet nie korzysta z pseudonimów. Bo po co, skoro chcą, aby to nazwisko było znane.


Autor nieznany

Ja tymczasem tkwię w starym systemie. Nie ukrywam, co prawda, swoich danych osobowych – znalezienie ich to kwestia przeklejenia nicka do Google’a. Preferuję jednak podpisywać się nim, bo tak mi wygodniej. Nie chcę łączyć na stałe życia z blogiem. Chcę, aby pozostał on pamiętniczkiem i aby wiedziało o nim jak najmniej ludzi z mojego otoczenia. Osoby najbliższe – czytają; osoby wokół, rodzina – nie muszą o mnie wiedzieć tego, co prezentuje ta strona. Chcę czuć się nadal bezpieczna – chcę pisać i wiedzieć, że nikt nie wykorzysta tego do zrujnowania mi życia. To brzmi jak paranoja, ale wiecie, jak to jest w małych miastach – każdy temat do ploteczek jest dobry i wszyscy muszą wiedzieć wszystko, w najbardziej kolorowej wersji jaką dałoby się przekazać pocztą pantoflową.

Czasem wydaje mi się, że nie nadążam. Wypowiadając się w gronie osób podpisującymi się nazwiskami, czuję się jak zakamuflowany zbrodniarz. Jak osoba, która nie bez powodu ma coś do ukrycia. Nie chcę otwarcie wiązać wszystkiego co piszę z moją osobą, nie dla mnie taki serious business. Najprościej więc by było wymyślić sobie fikcyjne imię i nazwisko… ale tym właśnie jest nick. Czy problem polega na tym, że nie jest dwuczłonowy?

Stronę na Facebooku założyłam, zaczęłam pisać porównywalnie poważniej, a przynajmniej bardziej uporządkowanie. Czasem jednak mam wrażenie, że niepotrzebnie się pcham w tę nową społeczność. Grafomanię można leczyć w cichym i skromnym zakątku Joggera, gdzie mało kto podpisuje się nazwiskiem, a jak już to wydaje się ono pełnić rolę nicka. Ale jednak potrzebuję osób, które będą czytać te nieszczęsne akapity. Czy nieodpowiednimi czyni je brak potwierdzenia po trzykroć nazwiskiem? Nie, to nie to jest problemem. To treść, zmieniająca tematykę i – co bardziej istotne – swój cel z dnia na dzień. Można powiedzieć, że to hipokryzja, ale czy hipokryzją jest brak umiejętności obrania jednej ścieżki i nie zmieniania jej ani razu w ciągu dnia?

You May Also Like