Pofalkonowo

I wreszcie mam chwilę, aby coś napisać. A zbierałam się do tego, odkąd wróciłam z Falkonu, lubelskiego konwentu fantastyki. Jednak po tych czterech dniach imprezowania, podczas których może z 4 godziny udało mi się przespać, musiałam zabrać się za nadrabianie tego wszystkiego co powinno było być zrobione w tamten weekend, co przyczyniło się do kontynuowania minimalnej dawki snu, której owocem było obudzenie się w środę o godzinie 14 (zamiast o 5:45, do czego powinien mnie zmusić choć jeden z 18 alarmów w telefonie), co z kolei sprawiło, że i środa musiała być odrobiona. W międzyczasie zdążyłam się przeziębić, czekając na busa mojego ulubionego przewoźnika, firmy Ellmex-Sindbad, która tak kocha swoich klientów, że dodatkowo uznała, że nie może pozwolić, aby ich portfele były za ciężkie i po raz kolejny podniosła ceny. Tak więc wczoraj praktycznie nie wychodziłam z łóżka, żując Orofary i inne Cholinexy i nie-aż-tak-powoli wykonując na kawałku podłogi mozaikę z chusteczek. Plusem było, że wreszcie wzięłam się za mój emejzing film na podstawy filmu i nawet napisałam scenariusz, oraz pokadrowałam te ujęcia, które już miałam nagrane. Okazało się, że stanowią one mniejszą część scenariusza niż się spodziewałam, a w sumie trwają dłużej tak o jakieś 300-400% niż powinny. Ale nie o tym nocia.

Tak właściwie to nie miało mnie być na Falkonie. Ostatnimi czasy mój portfel chwilowo zaczynał dążyć swoją zawartością do zera, z istniejącym prawdopodobieństwem, że zacznie przybierać wartości ujemne, więc powiedziałam sobie „w tym roku już żadnych konwentów, no co najwyżej jeden”. A możliwości były trzy: lubelski Falkon, sosnowiecki Porytkon (pozdrawiam Medżi, mam nadzieję, że mi wybaczysz, że nie pojadę) i krakowski B-Xmasscon (który to z kolei, po zeszłorocznym B-2, kojarzył mi się z upychaniem jak największej liczby ludzi do jak najmniejszej szkoły, a przy okazji rozmieszczeniem stoisk tak, aby trzeba było je omijać niezależnie od tego, czy chce się iść na panele, do wyjścia, czy do ubikacji). I jakoś tak się złożyło, że wpadła mi w łapki możliwość zostania helperem na Falkonie. Dlaczego by nie spróbować? Zacząć przygodę z helperstwem na czterodniowym konwencie fantasy, w szkole której się w życiu na oczy nie widziało, w mieście w którym się było raz w życiu, i to w dodatku podczas konwentu mangi i anime, przy okazji nie będąc ani osobą idealnie charyzmatyczną, ani z gatunku tych, które zawsze wiedzą, co robić… DLACZEGO NIE?! :D. Kilku znajomych spojrzało na mnie jak na samobójcę, wkrótce okazało się, że bezpodstawnie.

Na konwent oczywiście się spóźniłam i to dość znacznie (moje nieobecności w szkole spowodowane wyjazdami powoli zaczynały się rzucać w oczy, więc tym razem wolałam nie ryzykować), ale raczej dużo mnie nie ominęło, z tego co wiem. Na wstępie przywitało mnie zaproszenie na jakiegoś zaraz-odbywającego-się LARPa, z którego to skorzystałam bez większego zastanowienia się, zwłaszcza, kiedy usłyszałam, że będzie to LARP skrajnie ateistyczny (ateistyczne LARPy zawsze były najśmieszniejsze :D). I w ten sposób dostałam ciekawą rolę makijażysty w obsłudze uczestników konferencji, który był ukrytym Buddą, a w rzeczywistości był Szatanem itd xD. Czwartek minął jakoś tak wyjątkowo szybko i w sumie to, co z niego pamiętam najlepiej to to uczucie, kiedy nagle w Redroomie ktoś mi oznajmia, że właśnie jest piątek, godzina 8 i właśnie się mój dyżur zaczął. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem.

Większą część konwentu spędziłam w szkole Paderewskiego, tej z LARpami. Chyba jeszcze nigdy nie uczestniczyłam w równie fajnych LARPach (tak, ten do którego przygotowanie zajęło godzinę, a w 5 minut wszyscy osiągnęli swoje cele też się liczy – mówię o LOTRowym LARPie około 6 w nocy pomiędzy sobotą a niedzielą). I nie wiem, jak to się stało, że kiedy podczas jednego LARPa weszłam w posiadanie magicznego scyzoryka Morogha, to pozostał on w mojej kieszeni aż do końca konwentu (oddam go na następnym Falkonie, obiecuję :3). Na Wyspie też zdarzało mi się bywać, ale co najmniej czterokrotnie mniej niż w Paderewskim, i to głównie ze względu na planszówki. Było ich chyba z milion (a tak dokładnie to, z tego co pamiętam, nieco ponad 300), więc nie można było zignorować tego faktu. Na samych panelach byłam chyba ze dwóch, max trzech, po prostu zabrakło czasu na więcej. Na koncert też tylko jeden zdążyłam pójść, ale no cóż. Ogólnie za dużo rzeczy się działo na raz, aby pozwolić sobie na uczestnictwo choćby w 50% tego, w czym uczestniczyć by się chciało.

Po tych czterech dniach ja serio przestałam rozumieć, jak ja mogłam wcześniej jeździć na konwenty jedynie dwudniowe. A na pierwszym moim konwencie po pierwszym dniu musiałam się zmyć z Krakowa do domu… Nie ogarniam. Pod koniec Falkonu zaczęłam już twierdzić, że cztery dni to jednak za mało na jeden konwent xD. Nawet zaczęliśmy trollować z kilkoma osobami, że konwent został przedłużony do poniedziałku, że czarne opaski już są w drodze, a plan dnia jest w trakcie wydruku. Nawet, jak przystało na helperów, proponowaliśmy cheating: „Ale mamy taki sposób, aby wziąć marker i zamalować opaski całe na czarno, nikt się nie kapnie”. Oczywiście na ogół nikt się nie nabierał, ale uśmiałam się, kiedy niedzielnego poranka aż ktoś o to zapytał xD. Za to przydałoby się teraz jakieś pofalkonowe afterparty, np 48-godzinny LARP xD.

Powiem jeszcze, że po Falkonie nagle konwenty mangowe wydały mi się takie… nie dla mnie. W sumie to teraz zastanawiam się, co ja robiłam bez tych wszystkich planszówek i LARPów… Przyjeżdżałam dla ludzi, aby pogadać z osobami o podobnych zainteresowaniach, ale nawet niekoniecznie. Nie obejrzałam zbyt wielu animców w życiu, nie jarały mnie gatunki typu yuri&yaoi, przerażała mnie ta wszechobecna słodkość: tu kocie uszka, tu wydobywające się zewsząd krzyki „kawaii!”, tu wielka armia nyancatów… Aż można wymiotować tęczą. Jednak, porównując fantastykę z mangą i anime, zdecydowanie wolę to pierwsze. Jedynie muszę nadrobić czytanie książek, bo ostatnio lekko zaniedbałam tę dziedzinę kultury, do czego przyznaję się z wielkim bólem, postanawiając poprawę. Regularnego oglądania anime zaprzestałam ponad 2 lata temu i wszelkie nieudane próby powrotu do tego tylko podkreślają, że już z tego wyrosłam. Dobra, z mangi i anime nigdy się nie wyrasta. Wyewoluowałam. Może to, co piszę teraz nie ma sensu i wystarczy jeden konwent mangowy, aby powróciły mi fandomowe chęci, jednak w tym momencie jestem daleka od tego.

Falkon zapisał się w mojej pamięci dobrze, nawet bardzo. Ponownie spotkałam wielu znajomych z Nejiro czy ZSZeFa i poznałam tylu nowych ilu nie poznałam na wszystkich innych konwentach razem wziętych xD. Przed konwentem obawiałam się innego klimatu niż, na tych mangowych. Ogólnie wyższa średnia wiekowa wywołała we mnie niepokój („A co, jeśli spotkam tam samych poważnych ludzi…”), ale jednak okazało się, że było nawet ciekawiej. Zamiast słodkich dziewczynek poprzebieranych za postacie z mang i anime, spotkałam osoby o przeróżnych zainteresowaniach, z którymi można było porozmawiać na każdy temat. I nikt się nie czepiał, że jak ja mogę nie wiedzieć, kiedy ma imieniny perkusista zespołu, który robił dwudziesty dziesiąty opening do Wybielacza. Moja niewiedza odnośnie tytułów fantastycznych jakoś nie rzucała się w oczy, ale myślę, że nie była jakimś ewenementem. Większość nie przyjechała tu aby się chwalić, a dla dobrej zabawy. Chyba przyzwyczaiłam się do nadmiaru wiedzówek na konwentach.

W planach miałam oszczędzanie, zwłaszcza, że wzięłam ze sobą cały swój dobytek (to był błąd, czy nie?), wzbogacony na kilka dni przed konwentem o kwotę ze sprzedaży starego telefonu. Jednak kiedy zobaczyłam te wszystkie stoiska, to po prostu nie mogłam zostawić w portfelu ani jednego grosza. Po prostu nie mogłam. A w Luzodajni były śliczne kosteczki po złotówce :D. Poza tym, kiedy zobaczyłam na którymś ze stoisk (nie mogę sobie przypomnieć, którym) Zombiaki i Sabotazystę, to po kilku godzinach rozważania, którą karciankę wybrać, wzięłam w końcu obie. Dodatkowo udało mi się (głównie dzięki wspaniałym pomysłom koleżanki, które czczę i wielbię xD) zająć drugie miejsce w konkursie organizowanym przez Wielosfer, co się przyczyniło do zgarnięcia dodatkowo jednej książki ze sklepiku konwentowego. No i dowiedziałam się o istnieniu czegoś takiego jak Jeepform xD.

Na koniec napiszę, że bycie helperem ma więcej pozytywnych stron niż negatywnych. Siedzenie na akredytacji czy ogarnięcie delikatnego nieładu nie jest czymś skrajnie nieprzyjemnym, a przy okazji można porozmawiać, wspólnie pośmiać się i ogólnie spędzić miło czas. Nie wiem, jak było na Wyspie, ale w Paderewskim nie było za dużo roboty z wpisywaniem uczestników na listę (zwłaszcza w niedzielę), a i ludzie jakoś specjalnie nie brudzili (cieszę się, że pogoda dopisała i nie było konieczności zmywania błota z podłogi xD). A te kilka godzin mniej czasu na korzystanie z atrakcji konwentu – who cares? ;).

Był to mój pierwszy Falkon, ale na pewno nie ostatni :3.